Archiwum
05.03.2018

Mdłości miłości

Michał Piepiórka
Film

Okazuje się, że masło, gęsta śmietana, jajka w koszulkach, dżem, bekon i ciasteczka znakomicie nadają się do wyrażania miłości. Podobnie zresztą jak silne torsje. Historia miłości Reynoldsa Woodcocka i Almy zaczyna się bowiem od zamówienia wyjątkowo sutego śniadania. Nie ma więc co się dziwić, że musi zakończyć się spazmatycznymi wymiotami. Obie sceny – z początku „Nici widmo” i z jej końca – idealnie oddają kompleksowość uczuć, zszywających bohaterów tak różnych jak łączone materiały na projektowanych przez Woodcocka sukniach.

Film Paula Thomasa Andersona jest nietypową historią miłosną, w której rzadko mówi się o uczuciach, bo skrywają się one za rozbudowanym systemem gestów, póz, codziennych rytuałów, zwykłych natręctw i zupełnie niepoprawnych kaprysów. Woodcock żyje w świecie naznaczonym wyrafinowanym gustem, któremu daje wyraz, szyjąc suknie, podziwiane przez najwyższe kręgi londyńskiej socjety. Sam również nawet w pidżamie i szlafroku prezentuje się tak, jakby wybierał się na kolację u hrabiny. Jego życie składa się z uścisków dłoni, nieszczerych uprzejmości, próżnych słów i wystudiowanych min. W ten świat pozorów wchodzi mniej zaznajomiona z konwenansami kelnerka, która wpada w oko szacownemu krawcowi. Kiedy podaje mu wielodaniowe śniadanie, nie wie jeszcze, że przyszłemu związkowi daleko będzie do miłosnej uczty.

Anderson kreuje bowiem Woodcocka na kogoś pokroju Buffalo Billa z „Milczenia owiec” czy Normana Batesa z „Psychozy”. Ze swoją siostrą stanowią oni natomiast duet niczym Thomas i Lucille Sharpowie z „Crimson Peak” – tyle że à rebours. Reżyser „Nici widmo” omija koleiny gatunkowych schematów, ale nie odmawia sobie puszczania oka i dostarczania widzom żartów ufundowanych na erudycyjnej grze dla kinofilów. Równie chętnie zresztą sięga po tropy psychoanalityczne. Woodcock jest seksualnym maniakiem, uczuciowym wampirem, miłosnym zabójcą, który różni się od swoich słynnych filmowych poprzedników tylko tym, że zamiast zdzierać skórę ze swoich ofiar, bierze z nich miarę, by szyć im suknie. Ale nie ma się co dziwić, bo w świecie „Nici widmo” nic nie jest takie, na jakie wygląda. Tutaj preferencje kulinarne są uzależnione od stanu emocjonalnego, głośność dźwięków wiążą się ściśle z porami dnia, a miłość wyznaje się, podając ukochanym truciznę.

Ostatecznie jednak ostatni film Andresona jest przede wszystkim portretem mężczyzny udręczonego i spragnionego uczucia, którego nie jest w stanie przyjąć. To opowieść o wielkiej potrzebie miłości, która okazuje się kolidować z dotychczasowym życiem ustatkowanego człowieka sukcesu. Tragiczny wymiar postaci Woodcocka, który nie wie, jak kochać, by przy okazji nie zrujnować dorobku swojego życia, jest przecież udziałem każdego, kto wchodzi w związek. Pragnienie bliskości i współdzielenia uczucia pozostaje w elementarnym konflikcie z tym, co do tej pory było najważniejsze. Bycie razem oznacza niekończące się i bolesne kompromisy. Ale Anderson oczywiście nie poprzestaje na tej dość banalnej konstatacji – zapędza się w niezwykle perwersyjne i mroczne rejony gęstego lasu, jakim są ludzkie związki.

Woodcock ma w zwyczaju zaszywać w tworzonych przez siebie sukniach różne przedmioty. Anderson robi podobnie ze swoimi filmami, które skrywają nieoczekiwane znaczenia, wielowymiarowe postacie, niejednoznaczne historie i wyjątkowo głębokie studia ludzkiej psychiki. „Nić widmo” jest na to najlepszym dowodem, a dodatkowo pod względem artyzmu wykonania dorównuje kunsztowności wyrobów ulubieńca londyńskich dam. Film Andersona jest audiowizualnym arcydziełem, uszytym ze zmieniającego się światła, dźwięków i absolutnie genialnej, zaskakującej muzyki Jonny’ego Greenwooda. Wszystko wygląda jak spod igły, ale najbardziej zaskakuje to, że choć „Nić widmo” jest dziełem niezwykle eklektycznym, pozszywanym z dysonansowej muzyki, zmiennych kolorów i zależnego od stanu emocjonalnego bohaterów natężenia światła, to wywołuje wrażenie – przede wszystkim wizualnie – wyjątkowo estetycznie spójnego i konsekwentnego. Jego elegancja i dobry gust bierze się z niezwykłej umiejętności łączenia przeciwieństw: autorskiego i gatunkowego, wysokiego i niskiego, śmiesznego i tragicznego, oryginalnego i powtórzonego.

Być może tajemnicą sukcesu jest tu narracyjna struktura, która opiera się na refrenowych powrotach motywów, słów, obrazów i emocji. Najprawdopodobniej napędzane są one przez tę samą maszynerię, co wydarzenia historyczne, o których Marks mówił, że za pierwszym razem występują jako tragedia, a za drugim już jako farsa. Anderson nie boi się humoru, niezwykle ważnego elementu opowiadanej historii, którą momentami trudno brać na serio. W powadze, jaka przesyca wystudiowaną formę, czai się bowiem coś wyjątkowo perwersyjnego, co raz po raz ma się ochotę przełamać śmiechem, którego nam, na szczęście, Anderson nie żałuje.

Ta jakże kameralna historia rozpisana na kilka sukienek, parę posiłków i trójkę bohaterów nie mogłaby wybrzmieć w pełni, gdyby nie odtwórcy głównych ról: Lesley Manville, Vicky Krieps i Daniel Day-Lewis. Nie tylko ten ostatni stworzył tu genialną rolę, w której w takim samym stopniu gesty, mimika i tembr głosu mają znaczenie, co siwizna włosów, pokłute opuszki palców czy gładko ogolony podbródek. Dzięki pracy tych znakomitych aktorów, Anderson mógł skonstruować przejmującą i wielowymiarową farsę, która ma wszelkie cechy tragedii. „Nić widmo” to bowiem historia o duchach, które nawiedzają każdego z nas, ale tylko niektórych zamieniają w wampirów skazanych na życie w toksycznych związkach, niespodziewanie wyjątkowo szczęśliwych. Anderson udziela lekcji pokory i ostrzega przed pozorami, bo kto by się spodziewał, że najpiękniejsze wyznanie miłości może paść nad miską z wymiocinami?

 

„Nić widmo”
reż. Paul Thomas Andreson

premiera: 23.02.2018