Archiwum
23.11.2016

Matki, żony, manszardki

Mateusz Demski
Film

Tom Ford zaczyna po Lynchowsku – kiczem, perwersją, niepokojem. Oto nagie kobiety o rubensowskich kształtach wykonują rozpustny taniec do przejmującego utworu Abla Korzeniowskiego. To, co widać na ekranie, choć wycyzelowane w najdrobniejszych szczegółach, jest zaledwie zaproszeniem do wejścia w mgliste relacje głównych bohaterów. „Zwierzęta nocy”, adaptacja powieści Austina Wrighta, nie pozostawia wątpliwości co do stylistycznego kunsztu i przenikliwości amerykańskiego reżysera. Jego najnowszy film to wyprawa do jądra ciemności, w którym możemy się przyjrzeć samym sobie – naszym lękom, tęsknotom, ślepo dokonywanym wyborom – tak głęboko i wstydliwie skrywanym pod płaszczykiem dobrych manier.

Za początkowym performansem stoi Susan Morrow (Amy Adams), właścicielka popularnej galerii sztuki, która przeżywa kryzys małżeński. Jakby tego było mało, w ślad za przypuszczalną zdradą męża idą problemy z bezsennością, niemocą twórczą i wspomnienia dawnych decyzji, które nie dają o sobie zapomnieć. W tym trudnym czasie w ręce kobiety trafia maszynopis powieści „Zwierzęta nocy” autorstwa Edwarda Sheffielda, jej pierwszego męża. Tragiczna, przepełniona przemocą powieść to historia Tony’ego, mężczyzny, którego żona i córka zostały porwane na teksańskim pustkowiu. Umiejętnie budowana, osiągająca apogeum w kilkunastominutowej sekwencji napaści dramaturgia sprawia, że Susan bez reszty oddaje się lekturze. Tym samym pozostawione za nią przed 19 laty uczucie powraca ze zdwojona siłą. W tym miejscu wspomnienia i literacka fikcja zaczynają też rozpościerać się nad codziennością, tworząc narracyjny labirynt. Ale wbrew głoszonym opiniom „Zwierzęta nocy” nie dotyczą wyłącznie wpływu sztuki na nasze życie, a sytuacji odwrotnej. Wszak pozbawieni impulsu, nie tworzylibyśmy tych wszystkich terapeutycznych nowel wołających o dostąpienie katharsis. Jedno jednak w tej fabularnej karuzeli jest pewne: coś wisi w powietrzu. To fantastycznie podsycane napięcie stanowi zresztą paliwo napędowe lwiej części filmu.

W opasłym maszynopisie Edwarda mieści się wiele zaszłości: rozczarowanie ukochanymi, ucisk kryzysem męskości, a nawet potrzeba odwetu. Co ciekawe, w szkatułkowej konstrukcji tekstu Wrighta Ford nie traci równowagi, wprost przeciwnie – spaja trójtorową narrację i dualność aktorskiej kreacji Jake’a Gyllenhaala, który wciela się w role sentymentalnego Edwarda i zdeterminowanego Tony’ego. Tym samym w „Zwierzętach nocy” zmysłowy melodramat idzie pod ramię z pełnokrwistym kinem zemsty, utrzymanym na granicy gatunkowej zgrywy (patrz: kreacja Michaela Shannona, ostatniego sprawiedliwego w zapyziałym Teksasie, rodzinnym stanie reżysera) i metafory świata realnego. Metafory tym bardziej dostrzegalnej, kiedy okazuje się, że bohaterowie z krwi i kości oraz ci na papierze to lustrzane odbicia. „W twoich oczach jestem słaby” – mówi Edward, kiedy literackie próby spychają związek z Susan na boczne tory. To samo zresztą mógłby powtórzyć jego książkowy sobowtór Tony, któremu nie udaje się sprostać roli głowy rodziny. Podobieństwa są widoczne i mimo że pozycje bohaterów wydają się dramaturgicznie odległe, silnie ze sobą korespondują. Właśnie w ten sposób zachodzą na siebie przeszłość i teraźniejszość, rzeczywistość i literacka fikcja. „Zwierzęta nocy” to przykład wszechstronności, której nie powstydziliby się najwięksi mistrzowie kina.

Równie imponująco u wziętego projektanta mody, który reżyserią zdawał się dotąd parać dorywczo, wypada portret kobiecy. Gyllenhaal ustępuje tutaj miejsca Adams, tyle że autor „Samotnego mężczyzny” w odniesieniu do jej postaci idzie nieco na skróty. Zamiast kompleksowo nakreślić portret obitej „sukcesem” kobiety, omija go, by posłużyć się zaledwie dwoma efektownymi bon motami. Nie zmienia to faktu, że są one sentencjami bezbłędnymi. Pierwsza, bardziej prześmiewcza, punktuje fałsz kalifornijskiej bohemy. „Nikt z nas nie lubi tego, co robi, ale robimy to, bo jesteśmy ambitni” – mówi Carlos, koneser sztuki odziany w krzykliwy fiolet. W drugiej do roli kaznodziei zostaje sprowadzona matka Susan, która ogłasza kolejny wyrok: „Ostatecznie wszystkie upodabniamy się do naszych matek”. I nie rozchodzi się już tylko o ich jednakowo smutne spojrzenia, które dostrzegł Edward. Susan wydaje się wpuszczona do wielkiego akwarium – poza ogółem społeczeństwa i poza młodzieńczymi marzeniami. Mezalians z początkującym literatem, który miał przybrać formę rewolty wobec oczekiwań matki, ostatecznie spalił na panewce. Ford kreśli zatem portret kobiety samotnej, którą etykieta zapędziła w ramiona wytwornego życia, jakiego nigdy wieść nie chciała.

Dyżurny architekt domu mody Gucci skroił film na miarę swoich najbardziej imponujących kolekcji – szytych złotymi nićmi. Ale przy całym pięknie sycącym nasz wzrok „Zwierzęta nocy” okazują się obrazem nadspodziewanie szorstkim i wizualnie okrutnym. Ogląda się go więc z przyjemnością, ale zarazem z dozą niepokoju. Jake Gyllenhaal, w przeciwieństwie do Colina Firtha z „Samotnego mężczyzny”, nie pokusi się o stwierdzenie, jakoby nigdy wcześniej nie wyglądał na ekranie lepiej. Jednak ta odważna, stylistyczna przemiana nie sprzeniewierza się debiutowi Forda zupełnie. Nie o nowy temat tu chodzi, ale nową alegorię. Twórczość, w której jak czkawka odbijają się dramatyczne koleje relacji międzyludzkich, zyskała właśnie kolejne oblicze. Oby tylko na ich dalsze wariacje nie przyszło nam czekać następnych siedmiu lat.

„Zwierzęta nocy”
reż. Tom Ford
premiera: 18.11.2016

alt