Archiwum
04.02.2013

Marzenia ściętej głowy

Joanna Ostrowska
Film

Polska wieś lat 80. Na wsi, na poczcie ukrywają się talenty sceny estradowej, które prawdopodobnie nigdy nie zostaną poznane. Panie przy herbatce w szklankach, na zapleczu plotkują o moralności lokalsów. Narzekają, marzą i podśpiewują, a głosy mają jak dzwony, tylko pochodzenie wybitnie upośledzone. Wśród nich sama Justyna Steczkowska, choć jedynie epizodycznie. Jedna „aria” należy do niej, tak jakby absurd wioskowych diw miał wzmagać obraz trochę już zapomnianej, polskiej celebrytki.

Ten rodzimy, swojski pech co do „miejsca urodzenia” to w „Kanadyjskich sukienkach” motyw przewodni. A poza tym: troszkę o emigracji do Kanady, odrobina biednej wsi, rodzinne zawiści i rozróba z Polonią, a w samym centrum Matka Polka – symbol niespełnienia i żalu.

Sagę rodziny z Sycewa „opowiada” kilkuletni wnuczek Zofii, granej przez Annę Seniuk. Podsumowaniu sprzyjają rodzinne uroczystości – powroty, urodziny, pogrzeby. Sprawa jest jasna. Ojciec i mąż wyrusza za chlebem do Kanady. Jest komuna, bida świszczy w każdym kącie, więc Tadeusz (Sławomir Fedorowicz) haruje jak wół, żeby utrzymać rodzinę. Pieniądze przychodzą regularnie, ale Zosia z dnia na dzień coraz bardziej tęskni za „panem domu”. Czwórka dorastających dzieciaków to nie lada odpowiedzialność. Do pomocy jedynie wioskowe kumy i nawiedzona szwagierka o statusie lokalnej „star”. A latorośle Zosi i Tadeusza niestety nie przypominają spokojnych owieczek z dobrego domu. Jeden synek pije na umór, drugi poluje na miejscowe panienki, starsza córka lokuje nieodpowiednio swoje uczucia, a młodsza pragnie iść do Akademii Muzycznej, co wydaje się być pomysłem z kiepskiego filmu science fiction. Z pomocą udręczonej Zosi przybywa „kanadyjska krewna”, która zabiera do siebie, do cywilizacji zachodniej, najstarszą córeczkę, Amelię. Od tego momentu Polskę i obczyznę łączą jedynie listy. Nieświadoma, naiwna matula oczekuje powrotu, a emigranci wplątani w różne intrygi dwoją się i troją, żeby zapomnieć o niewygodnym, wiejskim, nadwiślańskim balaście.

Te emigracyjne powroty i zawiedzione nadzieje w wielodzietnych rodzinach to częsty temat, którego polska kinematografia dotyka regularnie. Podobne historie, tylko na mniejszą skalę, opowiada Zbigniew Masternak w swojej (przyszłej) sadze „Księstwo”. Na podstawie jego prozy Andrzej Barański nakręcił film pod tym samym tytułem. Chłopak z prowincji jedzie na studia do dużego miasta. Od samego początku nie przystaje do nowej rzeczywistości. Mówi i wygląda inaczej niż wszyscy, a poza tym nie za bardzo radzi sobie na uniwersytecie. Przyznanie się do nieudanego wyjazdu to dla niego klęska. Powrót do rodzinnego domu też nie zapowiada się różowo, w końcu zdrada wsi dla miasta to bardzo poważne wykroczenie. W przypadku filmu Barańskiego kłopoty filmowego Zbyszka to przede wszystkim niemożność przynależności, odrzucenie, nietolerancja i zawiedzione nadzieje. Wieś w Kielecczyźnie, choć współczesna, ma swój koloryt – część scen jest poświęcona samej przestrzeni, która wymyka się stereotypowym obrazkom telewizyjnych ulicówek. U Michalskiego zamiast miasta jest Kanada, a zamiast wsi – puste dekoracje, w których poruszają się dziwaczne momentami postacie, z pogranicza lokalności i kampu.

Podobnie, jak we wspomnianej przeze mnie na samym początku scenie „pocztowej” wszyscy bohaterowie tworzą gabinet osobliwości. Zasada jest dość prosta – im „dziwniej”, tym lepiej – nie tylko na poziomie kostiumu, ale również samej biografii. Znane, zawodowe aktorki nie muszą się wstydzić swych dokonań w filmie, nawet jeśli kontekst trąci farsą, ale kiedy młodsi próbują improwizować, ręce opadają. Pozostawieni przez reżysera samym sobie zagrywają się na śmierć w sposób tak nieudolny, że aż smutno patrzeć. Sceny małżeńskich kłótni i przemocy domowej w związku Laury i Ireneusza wywołują efekt całkowitego odrzucenia. Z jednej strony wiesz, że to poważna sprawa, a z drugiej masz ochotę wybuchnąć, kiedy mąż rozwala żonie dłoń, żeby już nie szarpała strun swoich skrzypiec. Przeżycie traumatyczne, podobnie jak próba wykorzystania postaci Poli Negri w fabule. Bogu ducha winna Apolonia jest potrzebna chyba tylko po to, żeby zaznaczyć, jak bardzo absurdalnie można się zestarzeć. Idole tylko wzmagają kiepskie sentymenty i wspomniane wcześniej „złe pochodzenie”. Choć tak naprawdę trudno orzec, po co ten całkowicie abstrakcyjny wątek.

W „Kanadyjskich sukienkach” Michalskiego rządzi chaos. Różne tematy i inspiracje zestawione ze sobą tworzą mało przyjemny kolaż, w którym na dodatek ma dominować intryga kryminalna. Pijaństwo, doświadczenia homoseksualne, rodzinne wzloty i upadki, popkulturowy bełkot o przeszłości i wszystko, co można tylko wrzucić do ramy: „a polska wieś spokojna i wesoła”. Na dodatek aktorskie sztuczki, patetyczne dialogi, pseudokampowe stylizacje i wiejskie dróżki mogą przyprawić o zawrót głowy. Sytuacji nie ratują ani Anna Seniuk, ani Ewa Kasprzyk, Elżbieta Jarosik, Ewa Kolasińska czy Zofia Czerwińska. Podobnie zresztą, jak w „Trzech siostrach T” Macieja Kowalewskiego z Bogusławą Schubert, Małgorzatą Rożniatowską i Ewą Szykulską w rolach głównych. Zresztą oba filmy oprócz interesującej obsady, która po prostu nie ma czego grać, łączy jeszcze kwestia teatralizacji. Kowalewski nakręcił swój film na zasadzie dokumentacji własnego spektaklu. Praktycznie zrezygnował z plenerów – ograniczył się do zamkniętej przestrzeni jednego pokoju. Michalski z kolei porzucił deski sceniczne w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale większość jego postaci odgrywa swoje kwestie w sposób tak mechaniczny i sztuczny, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż to drugorzędny teatrzyk. Nie pomagają nawet wiejskie plenery! Jeśli inscenizacja ogranicza się do praktycznie nieruchomej kamery w poszczególnych pomieszczeniach, to trudno mówić o jakimkolwiek stricte filmowym wysiłku.

Mimo wszystko jednak z bólem serca atakuję Michalskiego, bo w „Sukienkach” widać chęci, niewykorzystane pomysły, gigantyczne, artystyczne marzenia i próby zabawy z formą. Brakuje tylko umiejętności i dobrego selekcjonera, który pozbierałby do kupy to scenariuszowe truchło i tchnąłby w nie trochę życia. Zresztą bardzo podobnie było w przypadku „Królowej śniegu”, poprzedniego filmu Michalskiego, w którym przynajmniej, co warto zaznaczyć, pojawił się nieobecny w polskiej kinematografii temat braku akceptacji odmiennej orientacji seksualnej ukochanego jedynaka. Wielkie aspiracje, efekt daleki od oczekiwanego.

„Kanadyjskie sukienki”
reż. Maciej Michalski
premiera: 1.02.2013

alt