Archiwum
15.12.2015

Bez dramatów

Maciej Bogdański
Film

Tegoroczne święta w polskich kinach odbiegają znacząco od typowo familijnej normy. Chociaż większa część widowni pozostanie przy obezwładniającej siłą przebicia nowej odsłonie przygód w bardzo odległej galaktyce, dystrybutorzy uraczyli nas także porcją pozycji alternatywnych. Na ekranach gościł już śmieszno-straszny „Krampus”, a teraz premierę ma pokazywana wcześniej na Warszawskim Festiwalu Filmowym „Mandarynka” – niezależna amerykańska fabuła rozgrywająca się w całości podczas wigilii Bożego Narodzenia. Zamiast przeciętnej chrześcijańskiej rodziny jej bohaterami jest para transseksualnych prostytutek, przemierzających rozświetlone pomarańczowym światłem ulice Los Angeles. W miejsce kolęd wprowadzone zostają szalone elektroniczne rytmy, a humor dla odbiorców w każdym wieku zastąpiony zostaje dialogami niemal w całości podszytymi seksualnymi kontekstami. Gdzieś w głębi tego świata czai się jednak świąteczne ciepło, idealnie wpasowujące się w grudniowe nastroje.

Sean Baker, reżyser mający na swoim koncie ciekawą „Gwiazdeczkę”, nie marnuje czasu. Rozpoczynająca scena dialogowa od razu wyjaśnia nam główne założenie historii. Sin-Dee spędziła miesiąc w więzieniu. Po wyjściu przez przypadek dowiaduje się od swojej najlepszej przyjaciółki, Alexandry, że jej chłopak, a przy okazji także alfons, zdradził ją. Wybuchowa Sin-Dee poprzysięga zemstę. Rzucając przekleństwami na lewo i prawo, wyrusza w podróż po najciemniejszych zakamarkach Miasta Aniołów, aby odnaleźć nieznaną jej rywalkę. Założenie jest proste, historia klarowna. Dobrze przemyślany scenariusz nie przeszkadza w aktorskich improwizacjach, zapewniając za to klasyczną komediową konstrukcję, w której łatwo się odnaleźć. Pozostaje cieszyć się samym doświadczeniem.

A jest się czym cieszyć. Niebezpieczny pomysł obsadzenia naturszczyków w dwóch głównych rolach, na których opiera się cała konstrukcja filmu, sprawdza się znakomicie. Debiutujące na wielkim ekranie Kitana Kiki Rodriguez i Mya Taylor wprowadzają do filmu powiew autentyczności, a ich kreacje umiejętnie odcinają się od estetyki ciążącej w stronę dokumentu. Cokolwiek nie działoby się na ekranie i jakkolwiek ekstremalna nie byłaby sytuacja, zawsze podszyta jest ona dawką humoru, który pozwala na spojrzenie z dystansu, a także większą sympatię wobec postaci. Mocno nasycone i ostro kontrastujące ze sobą kolory świetnie reprezentują rozbuchane osobowości Sin-Dee i Alexandry, odcinając się przy okazji od szarej i do bólu realistycznej estetyki współczesnych produkcji niezależnych.

Zdecydowana przewaga elementów komediowych nie ugrzecznia w żadnym stopniu „Mandarynki”. Świat, w który zostajemy wrzuceni, opiera się na brutalności i egoizmie, ciągłej walce o przetrwanie. Obok scen seksu oralnego w samochodach przeżyjemy wizytę w zlokalizowanym w tanim motelu burdelu i wiele niepozbawionych rękoczynów kłótni. Wplątani w to wszystko bohaterowie, z jednej strony, stają się ofiarami swojego otoczenia, zmuszonymi do egzystencji w nieprzyjaznym świecie, z drugiej – poprzez własne decyzje często sami napędzają spiralę niezrozumienia i przemocy. Moralność w ciemnych uliczkach wielkiego miasta cechuje się jednak własnymi prawami i twórcy ani na chwilę o tym nie zapominają. Nikogo się tutaj nie ocenia, nikogo nie piętnuje. Zarówno prostytutki, jak i korzystający z ich usług mężczyźni mają własne motywacje i cele, a ich postawa często wydaje się bardziej odpowiednia niż nielicznych dostrzegalnych w filmie przedstawicieli „wyższej” klasy.

„Mandarynce” daleko jednak do filmu z tezą. Baker skupia się przede wszystkim na postaciach i konkretnych sytuacjach, nie siląc się na sztuczną obiektywizację. Transseksualność głównych bohaterek stanowi integralną część historii, a wynikające z niej problemy odczytujemy w zgodzie z konwencją całości. Nie ma tu wielkich słów o nierówności i niezrozumieniu; są za to subtelne momenty nieco sentymentalnej refleksji. Snuty równolegle z główną fabułą wątek ormiańskiego taksówkarza o homoseksualnych skłonnościach punktuje myśl, że nasza rzeczywistość wciąż spycha na margines osoby odbiegające od szeroko pojętej „normy”. Koncert Alexandry, jeden z przebłysków próby wyjścia poza brutalną codzienność, nie spotyka się z żadnego rodzaju zainteresowaniem otoczenia. Tak samo jak wszystkie inne postaci, Alexandra wydaje się zamknięta we własnej, narzuconej zewnętrznie konwencji, bez widocznej możliwości jej porzucenia. Popkulturowe odniesienia w dialogach potęgują wrażenie sztuczności wytworzonego przez prostytutki świata oraz potrzeby ucieczki od osobistych, bolesnych doświadczeń. Rzeczywistość nie pozwala jednak na słabość. Sin-Dee podczas swojej wyprawy wciąż słyszy od wszystkich: nie dramatyzuj, nie rób scen, nie przesadzaj. Problemy zostają zepchnięte na dalszy plan, a najważniejsze pozostaje przetrwanie. Tym milsza wydaje się myśl, że nawet w takim świecie może się nawiązać prawdziwa przyjaźń, a ludzie nie zawsze są wobec siebie obojętni. Święta przychodzą – nawet w Los Angeles i nawet dla transseksualnych prostytutek.

Myśl ta nie jest oczywiście rewolucyjna, a widz oczekujący katharsis i jedynego w swoim rodzaju doświadczenia, które obiecują nam materiały promocyjne, wyjdzie z kina zawiedziony. Nawet największy cynik będzie za to pod wrażeniem sposobu wykonania. Baker nakręcił swój film za śmiesznie małą w świecie filmu kwotę 100 tysięcy dolarów. Zaoszczędził między innymi rezygnując z wynajęcia kamer i kręcąc całość trzema iPhonami. Podczas seansu w ogóle się tego nie odczuwa; całość nie dość, że wygląda profesjonalnie, to jeszcze cechuje się bardzo dobrymi zdjęciami i świetnym wyczuciem obrazu. Dzięki temu „Mandarynka” wydaje się idealnym reprezentantem samej idei amerykańskiego kina niezależnego – prostego, taniego i bliskiego rzeczywistości, ale nie wstydzącego się gatunkowej przeszłości. Do tego niegłupiego i nienatarczywego w przekazie. W tym wypadku to w zupełności wystarczy.

„Mandarynka”
reż. Sean Baker
premiera: 11.12.2015