Archiwum
31.01.2017

Bezludna wyspa rodu Chandlerów

Mateusz Demski
Film

Skromna zatoczka, kilka ceglaków, u ich boku niewielki port. A w tle kojący szum fal. To Manchester, niewielkie portowe miasteczko na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Pierwsze obrazy najnowszego filmu Kennetha Lonergana świadomie wprowadzają nas w stan błogiej, usypiającej czujność beztroski. Tyle że ta chwila to tylko preludium do symfonii straty, którą na trzy donośne głosy aktorskie (Affleck – Hedges – Williams) rozpisał dla nas autor „Możesz na mnie liczyć”. Jak do tej pory nie zwykł on skupiać się na zrównoważonym etapie życia swoich bohaterów, którzy mogą przybić do portu – i tak jest również tym razem. Z upływem czasu na tytułowych wodach zrywa się wiatr o sile huraganu, który nie pozwala zarzucić kotwicy. W tej jednej chwili powraca kino obrosłe śmiercią, pomazane brzemiennymi, nieodwracalnymi tragediami, w którym po burzy słońce rzadko wychodzi zza chmur. Ale to właśnie w tym nieuchronnym, istotowym doświadczaniu cierpienia Lonergan czuje się jak ryba w wodzie.

W otwierającej film scenie na wspomnianej łodzi Lee Chandler (Casey Affleck) pyta swojego bratanka Patricka (Lucas Hedges), kogo zabrałby ze sobą na bezludną wyspę, gdyby mógł wybrać tylko jedną osobę, z którą czułby się bezpiecznie i szczęśliwy. Odpowiada, że tatę. Ale niestety na tę wyspę z ojcem już nigdy nie popłynie. W kolejnych scenach dowiadujemy się, że starszy z braci (Kyle Chandler) przegrał walkę z nieuleczalną chorobą. Dowiadujemy się również, że przez coś wydarzyło się w życiu tego młodszego. Lee już dawno oddalił się z rodzinnego Manchesteru, wycofał się z życia rodziny i kilkanaście kilometrów dalej, w ponurym Bostonie para się pracą dozorcy; przetyka toalety, wynosi stare meble, macha łopatą na zaśnieżonych podjazdach. Teraz musi jednak porzucić swoją zapuszczoną suterenę i wrócić na stare śmieci. Bohater staje przed zadaniem nie tylko pochowania brata, wzięcia pod swoje złamane skrzydła niechcianego, nastoletniego bratanka, ale też przed próbą przepracowania innej rodzinnej tragedii sprzed lat, za którą ponosi odpowiedzialność. W jednej ze scen staje on w pokoju zmarłego brata, wygląda przez okno na dawne przedmieścia i odruchowo uderza w szybę gołą pięścią. Lonergan pokazuje, że ten powrót wcale do najłatwiejszych nie należy.

Lee zdaje się w pewnym sensie właśnie tą jałową, bezludną wyspą, o której przed laty tyle opowiadał bratankowi. To położenie umieściło go na emocjonalnej huśtawce, na której beznamiętność raz za razem zderza się z pokładami agresji. Ale Lonergan nie wartościuje postaw swoich bohaterów. Według reżysera każdy z nas odpowiada przed samym sobą, każdy musi samotnie oswoić poczucie winy, wypracowując przy tym odrębną metodologię. Dla takiego Patricka śmierć ojca zostanie szybko wyparta rozmowami o „Star Treku”, burzliwym sparingiem na lodowisku, próbą zespołu na poddaszu, na której perkusista rytualnie gubi rytm czy pierwszym zbliżeniem z dziewczyną. To postawa zdawałaby się otwarta, pełna życia, ale jednocześnie stanowi ona tylko jedną stronę medalu. W jednej z najbardziej dramatycznych scen nastolatek otwiera zamrażalnik, z którego po chwili wypada na niego kilka kawałków mrożonego kurczaka. Gruba pokrywa lodu skuła także ziemię w mieście, dlatego też nie można wykopać grobu dla ojca Patricka, który do wiosny pozostanie w szpitalnej lodówce. Lonergan z pietyzmem organizuje świat podług zasady nieszczęścia, tragikomizmu sytuacyjnego, unikając dzięki temu amerykańskiego mitotwórstwa.

Dlatego też autor „Margaret” nie podaje na tacy wizji przepracowywania żałoby. Można wręcz powiedzieć, że jego najnowsza opowieść zostaje przedstawiona w sposób nieprzystępny, który poraża strukturalnym rozwarstwieniem. Z początku kilkoma nad wyraz sugestywnymi scenami Lonergan szufladkuje swoich bohaterów; wyraźnie wskazuje palcem, że Lee to ten życiowy rozbitek, a Patrick to hormonalny wulkan, który w każdej chwili może wybuchnąć. To jednak zaledwie fragment rodzinnej układanki Chandlerów. Reżyser celowo sygnalizuje ich postawy, żeby w jednej chwili wywrócić portret bohaterów za pomocą kilku retrospektywnych figur. Stopniowo na naszych oczach zaczynają przecinać się sekwencje teraźniejsze i przeszłe, sceny emocjonalnie letnie i takie, po których słowa grzęzną w gardle. Śmierć właściwie idzie tutaj pod rękę z narodzinami, a emocjonalna zapaść z kiełkującą opowieścią inicjacyjną. Trudno się czasem w tych najróżniejszych rejestrach połapać, tym bardziej że szwy łączące równoległe osi czasu pozostają niewidoczne. Trudno też z postawami bohaterów Lonergana się identyfikować, jednak największą zaletą filmu jest właśnie oszczędzanie widzowi spazmatycznych szlochów. W scenerii spokojnej, rybackiej mieściny, jakich, wydawałoby się, na świecie wiele, tragedia bohaterów nie zostaje przedstawiona en face, kryje się za to w pozornie wygaszonych, bez pośpiechu dobiegających do nas sygnałach.

Właściwie nie pokładam wiary w tym, że najnowsza opowieść Lonergana okaże się cichym faworytem tegorocznych Oscarów, nie przywiązuję też większej wagi do tego, czy Casey Affleck za sprawą swojej wyważonej kreacji w ślad za starszym bratem sięgnie w tym roku po statuetkę. „Manchester by the Sea”, to zupełnie inny rodzaj kina, stojącego w poprzek anturażu Fabryki Snów, którego nie obliczono na miarę festiwalowych trendów i oczekiwań. Historia o tym, jak coraz bardziej podupadamy na zdrowiu duchowym – nie na tym wyobrażonym, a istniejącym – została powołana do spełnienia ważniejszej misji. Być może dla tych, którzy zetknęli się ze stratą, słynna już scena spotkania Lee z byłą żoną (Michelle Williams), poniewierająca intensywnością emocji wyzierających z ekranu, okaże się swoistym remedium. Choć trwa ona zaledwie chwilę, to właśnie dla tych kilku sekund zadumy, na które tak rzadko znajdujemy czas, warto przybić do portu w Manchesterze.

 

„Manchester by the Sea”
reż. Kenneth Lonergan
prem.: 20.01.2017