Archiwum
12.08.2016

Matka nigdy nie śpi

Olga Szmidt
Literatura

Podobnie jak w przypadku „Olive Kitteridge”, nowa powieść Elizabeth Strout jest co najmniej niepozorna. Ledwie kilka wydarzeń, krótkie, codzienne rozmowy i główne bohaterki, których życie mało ma w sobie hollywoodzkiego powabu. I może właśnie dlatego obie te książki mają szansę wypędzić czytelnika z marazmu i pozbawić go na jakiś czas spokoju ducha. Lucy jest pod tym względem godną następczynią Olive. Zupełnie mimochodem, między banalną rozmową a plotkami o znajomych z przeszłości wprowadza czytelnika w przekonanie, że tak naprawdę nic nie może być inne niż jest. I jest to banał godny najlepszej literatury.

„Woził mnie po różnych dzielnicach i pytał: «Czy twój dom wygląda tak?». Domy, które mi pokazywał, nie przypominały żadnego z tych, jakie znałam. Nie były duże, ale w żadnym wypadku nie wyglądały jak garaż, w którym się wychowałam i o którym mu opowiedziałam. Nie były też podobne do domu mojego stryjecznego dziadka. Nie było mi przykro z powodu tego garażu, w każdym razie nie tak, jak jego zdaniem mogło, bo najwyraźniej myślał, że jest mi przykro. Mimo to kochałam go. Spytał, co jadaliśmy, kiedy byłam mała. Nie powiedziałam mu: «Zwykle chleb z melasą», tylko «Najczęściej fasolkę po bretońsku». «A co robiliście później? Siedzieliście i pierdzieliście?». Wtedy zrozumiałam, że nie wyjdę za niego za mąż. Zabawne, że coś takiego może ci uświadomić coś dużo ważniejszego. Możesz zrezygnować z dzieci, o których zawsze marzyłaś, możesz znieść uwagi na temat swojej przeszłości albo ubrań, a nagle jedna drobna wypowiedź – i schodzi z ciebie całe powietrze”.

A jednak, jak mówi bohaterka i narratorka zarazem: „To nie jest opowieść o moim małżeństwie. Tej historii nie umiem opowiedzieć […]”. Zdanie to powtarza wielokrotnie, powracając do głównego wątku swojej historii. Relacja z matką, przez lata milcząca, odżywa, kiedy Lucy trafia do szpitala. Podczas przedłużającego się pobytu, rzadko umilanego przez wizyty męża i dzieci, przyjeżdża do niej matka. Narratorka nie czyni tajemnicy z faktu, że ich relacje nie były i nie są szczególnie sielankowe. Przez znaczną część książki trudno oprzeć się skojarzeniom ze związkiem Annalise Keating i jej matki w serialu „How to Get Away with Murder”, mimo że tam temperatura konfliktu i rozmów jest o wiele wyższa, a pretensje o minione doświadczenia – wyrażone są bardziej wprost. Podobnie jak w serialu z Violą Davis w roli głównej, w tle pojawia się wątek molestowania seksualnego. „Mam na imię Lucy” o wiele skuteczniej kamufluje ten wątek, skupiając się raczej na dotkliwej biedzie w dzieciństwie.

W rezultacie ten temat, jak również relacje panujące w domu i rodzinnej miejscowości, stają się wątkami przewodnimi biografii głównej bohaterki. Mimo czasu dzielącego tamte wydarzenia od bieżącej sytuacji (większość akcji dzieje się w latach 80. XX wieku), zarówno córka, jak i matka pozostają myślami w przeszłości. Większość ich rozmów dotyczy spraw błahych – losów znajomych z przeszłości, tego, kto był miły, a o kim trudno byłoby to powiedzieć. Temat jej małżeństwa, w którym nie zawsze panuje szczęście, to margines tych rozważań. Kobieta czasami próbuje się przebić do serca i wrażliwości matki z większą wypowiedzią o sobie (do pewnego momentu liczy na to, że matka poprosi ją o opowieść na ten temat), ale ostatecznie każdorazowo wygrywa – uspokajająca pacjentkę szpitala – niekończąca się gadanina. Gadanina nie taka, jaką czytelnik Jamesa Schuylera zna z „Co na kolację?”. Raczej taka, którą czytelnik może wspominać z wizyty u dawno niewidzianych ciotek, babć i – przy mniejszym szczęściu – matek. To bowiem, z czego zbudowana jest ta powieść, to przede wszystkim te pogawędki podszyte żalem, wstydem i potrzebą odbudowania związku z matką. Do tego dochodzą potoki niepewnej narracji pierwszoosobowej, która nie ukrywa celów, jakie ma zrealizować ten utwór.

Matka nie śpi. W szpitalu siedzi na krześle, opowiada historyjki i ploteczki, ale nigdy nie śpi. Trwając przy córce (dodajmy – pisarce, która mimochodem podrzuca informacje na temat swoich nic nie wartych sukcesów), nie zdradza ani zmęczenia, ani zniecierpliwienia tym niekończącym się czuwaniem. Lucy nie opuszcza zdumienie tą sytuacją, ale czerpie pełnymi garściami z potoków mowy, które wytwarza matka. Komfort, który zapewnia jej ta gadanina, nie do końca można rozpatrywać w kategoriach intymności. Raczej pewnej swojskości tej sytuacji, może poczucia stabilności i bezpieczeństwa powrotu do dobrze znanych z przeszłości schematów. Obok budzących w niej najlepsze uczucia lekarzy to matka jest przez większość powieści jej jedyną rozmówczynią. Kiedy we wspomnieniach Lucy pojawia się Sarah Payne, podziwiana przez nią pisarka, narracja nieznacznie zmienia ton. Żadnych wielkich słów, filozoficznych dysput, ostrza krytyki. Głębia, ale i ryzyko tej powieści wyrastają wprost z banału. Próby opowiedzenia o świecie z perspektywy codziennej rozmowy albo krótkiej obserwacji, jak wtedy, kiedy narratorka widzi w szpitalu pacjenta chorego na AIDS. Jeżeli udaje się „Mam na imię Lucy” osiągnąć poziom mistrzostwa w prozie, to mniej więcej na takiej samej zasadzie, którą Frances McDormand, odbierając nagrodę za rolę w miniserialu HBO „OliveKitteridge”, określiła tymi słowy: „Czasami wystarczy dobrze opowiedzieć historię”. Ryzyko tej decyzji jest niemałe – Strout tak długo balansuje na granicy banału i mądrości o świecie, że nierzadko trudno rozgraniczyć te wymiary. A jednak „Mam na imię Lucy” to proza wybitna i powściągliwa zarazem. No i ten humor:

„W Nowym Jorku bywam w miejscach, które odwiedzają osoby bardzo zamożne. Jednym z nich jest gabinet lekarski. Kobiety i z rzadka mężczyźni siedzą w poczekalni i czekają na lekarkę, która sprawi, że nie będą wyglądać staro, smutno albo jak ich matki. Kilka lat temu poszłam tam, żeby nie wyglądać jak moja matka. Lekarka powiedziała mi, że niemal wszyscy, którzy przychodzą pierwszy raz, mówią, że wyglądają jak ich matki, a nie chcą. Dostrzegałam w mojej twarzy także ojca. Lekarka odparła, że tu też może mi pomóc. Dodała, że ludzie nie chcą wyglądać jak matka, ojciec, a często jak obydwoje rodzice, ale zwykle jak matka. Wbiła cienkie igiełki w zmarszczki wokół moich ust.

– Jest pani piękna – powiedziała. – Jest pani sobą. Proszę przyjść za trzy dni na kontrolę”.

Elizabeth Strout, „Mam na imię Lucy”
tłumaczenie: Bohdan Maliborski
Wielka Litera
Warszawa 2016