„A Polska Matka wiadomo, nie umiera ot tak sobie, tylko wstępuje do nieba. Normalnie bez biletu, na cwaniaka, siada na odkurzacz okrakiem i pędzi na samą górę. Tam przybija piątkę z Maryją i leci zmywać naczynia po ostatniej wieczerzy.”
Sylwia Chutnik, „Kieszonkowy atlas kobiet”
„Sens codzienności jest «tuż przed nami», jak sens potocznej rozmowy.”
Roch Sulima, „Antropologia codzienności”
Pokochać centra handlowe? Ta przesadnia jest typowa dla wszechobecnej afektacji wypowiedzi. Zewsząd zachęca się nas do pokochania aromatu kawy X, prędkości rozwijanej w unikatowy sposób przez samochód Y i proszku do prania Z. Warunkiem udanej reklamy jest wydobycie odbiorcy z komfortowej strefy dystansu i wprzęgnięcie go w emocjonalne relacje ze światem usług. Nie od dziś wiadomo, że przemysł reklamowy żeruje na dwóch aspektach ludzkiej psychiki: nieumiejętności odraczania przyjemności i utożsamiania zakupów z zapełnieniem emocjonalnej pustki. Agnieszka Drotkiewicz pisała swego czasu, że przemysł kosmetyczny żeruje na poczuciu odrzucenia. Zygmunt Bauman z kolei zwracał uwagę na konsumpcjonizm jako gromadzenie wrażeń i nieustanne pożądanie nowości. Dużo wcześniej Mike Featherstone w szkicu „Postmodernizm i estetyzacja życia codziennego” pisał o sklepowych wystawach jako sposobach na projektowanie naszych pragnień. George Ritzer świat konsumpcji porównał do McDonald`sa i wskazał na jego cztery główne zalety: sprawność, wymierność, przewidywalność, sterowność. Świat jest zorganizowany, przejrzysty i dla każdego. Maleńka utopia dla ubogich. Biblia pauperum. Luksus na wynos.
Chcemy czy nie, fakty są nagie. Centra handlowe istnieją, korzystają z naszego wygodnictwa, oferują na małej powierzchni możliwie różnorodne usługi. Karmią nas lekkostrawną papką i doznaniami w formie instant. To światy idealne, połyskliwe, kolorowe, które usypiają czujność. Dyskretni ochroniarze, brak zegarów w widocznych punktach budowli powodują, że zanurzamy się w błogim bezczasie. Za sprawą książki Natalii Fiedorczuk okazuje się jednak, że to, co dla nas bywa mieszczańską rozrywką, staje się jedynym schronieniem dla ludzi pogrążonych w głębokiej depresji. Jedyną możliwością bezinwazyjnego uczestniczenia w życiu społecznym dla tych, którzy czują się wyrzuceni na margines.
Bohaterka książki „Jak pokochać centra handlowe” doświadcza alienacji szczególnej, ponieważ jest w ciąży, którą przechodzi szczególnie ciężko. A może jej doświadczenie jest doświadczeniem wielu młodych matek in spe, tylko nie mają odwagi się do tego przyznać. Tak czy inaczej mamy szansę przeczytać o doświadczeniu przemilczanym w oficjalnym dyskursie. Publicznie można tylko mówić o cudzie narodzin, rozkoszy bycia „przy nadziei”. To jeden z wielu wypadków, kiedy „język mówi nami”. Ograne frazeologizmy przychodzą bez trudu, przy próbie opowiedzenia o lęku, niegotowości – słowa stają nieporadne. Tymczasem to książka o niezgodzie na spuchnięte ciało i nabrzmiałe piersi. O strachu przed tym, czy się sprosta odpowiedzialności. O presji społecznej, która nakazuje być perfekcyjną matką, gospodynią domową i wydajną pracownicą jednocześnie. I o tym, że najpierw obcy ludzie zawłaszczają intymność ciężarnych kobiet, pytając o rychłe rozwiązanie, a potem ci sami przechodnie nie szczędzą światłych porad, kąśliwych uwag pod adresem nie zawsze poradnych matek.
Książkę otwiera motto zaczerpnięte z rozprawy Marca Auge`a: „Nie-miejsca. Wprowadzenie do antropologii nowoczesności”. Fragment traktuje o specyficznym ukształtowaniu przestrzeni komunikacyjnej, w której przyszło nam funkcjonować. Samoloty, pociągi, autostrady i centra handlowe to miejsca, w których jednostka doświadcza pozoru kontaktu z drugim człowiekiem. Przestrzenie bez właściwości, pojemne i niczyje. Główna bohaterka powieści dryfuje w samochodzie po ulicach metropolii i przemierza na piechotę kolejne centra handlowe. Przynależy do pomiędzy. Jest w wiecznym ruchu, zawieszona w interakcji ze światem.
Debiut Fiedorczuk to także opowieść o trudnej przemianie z pojedynczej istoty w istotę stadną, mającą potomstwo, konstruującą nieudolnie tę podstawową komórkę społeczną zwaną rodziną. To historia o tym, jak wrażliwa intelektualistka dorasta do roli matki kosztem swoich pasji i czasu dla samej siebie. Wreszcie o tym, że najbardziej wymagająca praca to praca na etacie rodzica. Dzieci to bezwzględni pracodawcy, nie udzielają zwolnienia, nie zezwalają na urlopy zdrowotne i wypoczynkowe. A rodzicielstwo to nie reklama śmietankowego sera, w której rodzina spowita w biel piknikuje na kolorowym kocu wśród kwiecia, motyli i żywiołowej wiosny. To przede wszystkim nieustanna konieczność dokonywania mikrowyborów między mniejszym a większym złem (bo że będzie zło, to jest pewne, zjawi się ktoś i powie, że trzeba było zadecydować inaczej): „Mleko A czy mleko B? Dlaczego nie piersi? Stałe posiłki w formie rozmiękczonej papki czy twarde, spore kawałki, które niemowlak memle w wysokich krześle, brudząc przy okazji wszystko w promieniu metra? Wychowawczy czy praca po skróconym macierzyńskim? Żłobek czy niania? Babcia? Tacierzyński? Własna firma o dadaistycznej, infantylnej nazwie? Lena czy Pola? Sława czy Chwała?”.
Tę książkę należy czytać najlepiej w pakiecie z numerem „Czasu Kultury” 4/2011, który zrobił furorę [pt. „[Anty]macierzyństwo” – przyp. red.]. Był to zbiór tekstów związanych z macierzyństwem bez fikcji, macierzyństwem nieprzypudrowanym i nieutrefionym. Sądząc po rozgłosie, wpisał się w zapotrzebowanie na odbrązowienie pomnika Matki Polki. Ogromną ulgę bowiem musi czuć ktoś, kto stara się być najlepszą wersją samego siebie, wciąż stara się sprostać wymogom rodzinnym, społecznym, zawodowym w charakterze rodzica, a komu wreszcie ktoś powie, że ma prawo nie umieć, nie wiedzieć i nie mieć siły.
Bardzo poruszające są momenty, w których opisane zostają wzajemne relacje przyszłych rodziców. Mimo łączącej ich miłości napotykają na barierę nie do przekroczenia. Mężczyzna chce pomóc, ale ból jego kobiety jest nieprzekładalny. Depresja, zmiany hormonalne nie pozwalają jej na racjonalną ocenę sytuacji. Płacze, panikuje, myśli o śmierci albo kompulsywnie sprząta. „Jemu brakuje przyjemnie zdystansowanej dziewczyny z poczuciem humoru, której wspomnienie ciągle ma żywo w pamięci. Jest cierpliwy i wie, że to na razie nieosiągalne, ale wierzy, że przecież minie. Każda ciąża się kiedyś kończy, myśli. Ja nie jestem cierpliwa. Kiedy w końcu otwieram się i zaczynam mówić, a raczej szlochać, żądam niemożliwego, na przykład zabrania mi brzucha, który po przejściu kilkuset metrów zaczyna przyciągać mnie do ziemi tak, że czuję, jakby pękała mi skóra”. Idiom cierpienia jest jednak nie do scedowania na kogokolwiek.
Sama pisarka przyznaje, że skontaminowała kilkanaście historii w jedną. Udało się jej jednak zachować spójność opowieści i koherencję głównej postaci. Potrafi bez emfazy opowiedzieć o trudnym matkowaniu dziecku niepełnosprawnemu, ukazać klaustrofobiczną naturę depresji. Uprzytomnić czytelnikom wyzwanie, jakim jest macierzyństwo w kraju, w którym nawet nie ma porządnych tras spacerowych dla kobiet z wózkiem, co daje im niemal status inwalidy. I wygania w bezpieczne rewiry centrów handlowych (co ewokuje kolejne poczucia winy i monologi wewnętrzne w tonacji reprymendy, bo centra handlowe są niehigieniczne i przebodźcowują małe dzieci). W micie bogoojczyźnianym i etosie Stabat Mater Dolorosy. W lęku, że w całym „krzątactwie” (określenie Jolanty Brach-Czainy) zatraci się zwiewność, kokieterię, erudycję, wreszcie to, co najważniejsze: swoistość.
PS – nie wiem tylko, czy potrzebna jest ostatnia część powieści, w której autorka tłumaczy się z pomysłu na napisaną książkę, raz jeszcze podkreślając, że nie jest to autobiografia i że kocha swoje dzieci. Mimo wszystko brzmi to jak kapitulacja wobec narracji, z którą przecież tak bardzo chce walczyć. Z rebelii się nie ma co tłumaczyć.
Natalia Fiedorczuk, „Jak pokochać centra handlowe”
Wielka Litera
Warszawa 2016