Swoją najnowszą książką Dorota Masłowska, wbrew pozorom, nie przeprowadza własnych kuchennych rewolucji. „Więcej niż możesz zjeść” to propozycja lokująca się gdzieś na skraju współczesnego dyskursu kulinarnego – obejmującego zarówno nieprzejednaną Magdę Gessler, jak i najbardziej wykwintne przewodniki kulinarne po menu, które nigdy nie sięga niższego poziomu niż dania spod znaku fusion oraz gustu wyższej klasy średniej aspirującej już do arystokracji. Albo przynajmniej arystokracji podniebienia. Masłowska ze swoimi felietonami zajmuje osobliwe miejsce – jednocześnie na skraju (dzikim i niebezpiecznym!) tego dyskursu i w samym jego centrum. To bowiem, na co decyduje się autorka „Wojny polsko-ruskiej”, jest jednym z najbardziej przewrotnych tekstów, jakie stworzyło – w zakresie bardzo szeroko pojętych kulinariów – współczesne polskie piśmiennictwo. Z jednej strony, mamy więc do czynienia z każdego rodzaju powszechną wiedzą na temat jedzenia i praktyk spożywczych, jakie większość czytelników tej książki zaobserwuje czy to wybierając się do osiedlowego sklepu, czy odwiedzając rodzinę w okresie letnim, czy decydując się na ryzykowną wyprawę do sushi baru, który prowadzi jednoczesny właściciel kebabu i budy z zapiekankami. Z drugiej strony, otrzymujemy tu fascynującą i przerażającą otchłań języka Masłowskiej. Powstaje w ten sposób połączenie, które na myśl może przywodzić mniej udane pomysły na opowiedzenie o polskości w jej najdrobniejszych szkaradnościach, jakie ostatnio zaproponował na przykład Ziemowit Szczerek w „Siódemce”. Nic bardziej mylnego. Radosne obserwacje – pozbawione zapalczywości czy tryumfu wynikającego z przyłapania kulinarnych rytuałów na wulgarnych wynalazkach – mają tę wielką zaletę, że wypływają z rozmaitych, niespodziewanych literackich odkryć na bazie chleba z cukrem i leniwych pierogów z tłuszczem.
Rzeczywiste przerażenie ryzykownością niektórych – rodzimych – pomysłów kulinarnych występuje w tej książce obok opowieści matki małej dziewczynki, której preferencje smakowe dostarczają niemałych wyzwań. Cały ten rollercoaster owijający się wokół tematów jedzenia jest interesujący i nade wszystko zabawny. Niekoniecznie dlatego, że wyjawia tajemnice kucharzy, doskonałe proporcje najlepszego purée z dyni i cieciorki czy obnaża brud w zakamarkach szkolnej stołówki, ale ze względu na bardzo osobliwą pozycję pisarki w tym całym projekcie (pierwotnie tworzonym, co bardzo istotne, na potrzeby magazynu „Zwierciadło”) i przykuwający uwagę język literacki.
„Wieś nadmorska w klimacie umiarkowanym. Wiatr, chłód, słońce, puszysta, fluorescencyjna niemal zieleń i zapach trochę obornika, trochę dymu, trochę roślin, trochę stęchlizny, trochę również i mydełka Bobas, i świeżego drewna. Nie wiem, jak nazwałabym te perfumy; to chyba uczucie, które moja córka nazywa «Mamo, za czymś mi tak żal»; to uczucie «Czy będzie dziś w telewizji Daleko od szosy?»” (s. 51).
Masłowska, nie posiadająca żadnej szczególnej predyspozycji (poza, jak sama wspomina, „nazwiskiem o charakterze spożywczym”) do pisania owych „felietonów parakulinarnych”, jest jednocześnie najlepszą osobą do rozmontowywania fasadowych oczekiwań wobec tekstów tego rodzaju. Jej radosna rozgrywka z tematami kulinarnymi jest przede wszystkim niezobowiązująca, raczej ramowa czy wręcz umowna. Pisarka zajmuje skonstruowaną na wstępie przez siebie pozycję tej, która po latach ignorowania kuchni i jej zalet, dostępuje wiedzy i doświadczenia, otwierających jej umysł i serce na bezmiar smakowych doznań. „Czyż nie jest jednak ze strony życia litościwe, że weryfikuje ono nasze młodzieńcze rojenia często brutalnie, ale nigdy do końca bezzasadnie?” (s. 5). Już sama strategia stawiająca równocześnie na bufonadę, jawny sentyment i przenikliwość krótkich obserwacji lokuje tę książkę w bardzo ciekawym miejscu. Nie zostaje po niej właściwie nic, nic też się nie zmienia, ale sama lektura prowadzi w rejony, które rzadko – szczególnie świadomie – oferują i literatura, i dyskurs kulinarny. Efekt rozprężenia, który serwuje jako danie główne Masłowska, jest trudny do przecenienia. Nie oznacza to jednak, że to lektura błaha czy niewarta uwagi. Rzecz raczej w tym, że to felietony par excellance. I to właśnie w tym tkwi ich siła i atrakcyjność. Szczegółowe „przepisy” (wykorzystujące tradycyjną formę książek kucharskich) na konkretne sytuacje towarzyskie mogą drażnić pewnego rodzaju manierycznością czy niedojrzałością formy. Niektóre realizacje wynagradzają to jednak z nawiązką. Jednym z przykładów może być pomysł na ryzykowną organizację urodzin dziecka.
„Swój felieton kieruję dziś jednak nie do tych, którzy potrafią cieszyć się z prostych i komfortowych rozwiązań, proponowanych nam przez współczesność, lecz do osób ambitnych, zaciekłych, autodestrukcyjnych. Podaję więc teraz przepis, jak zorganizować tradycyjny kinderbal w domu; wzięłam go z książki Sto pomysłów, jak zniszczyć sobie życie za pomocą urodzin dziecięcych.
Będziemy potrzebować:
1 siebie
około 10 specjalnie wyselekcjonowanych dzieci, otrzaskanych z szeroko pojętą rozrywką, uczestniczących przynajmniej raz w tygodniu w urodzinach z klaunami, prestigitatorami i prywatnymi pokazami tresowanych słoni.
0 słoni, 0 prestigitatorów
1 kolegi pogrążonego w depresji, który «spodziewał się zupełnie czegoś innego» i w ogóle to «wypiłby jakieś piwo».
1 obrażonej przyjaciółki, która na półce znajdzie interesujący magazyn i zacznie z wielkim zaangażowaniem go czytać, podczas gdy jej córka będzie siedzieć, patrząc w dal, z tortem ześlizgującym się centymetr po centymetrze z talerzyka w kierunku dywanu.
Mogą też się przydać:
Upokarzające kolczyki w kształcie paczek z frytkami
Otrzymane w prezencie przez córkę akwarium z rybką
Koń bujany
Ból zęba (ja akurat miałam, ale jak ktoś nie ma, to i tak będzie strasznie)” (s. 13–14).
Poetyka przepisu kulinarnego, wykorzystywana przez Masłowską chętnie i z konsekwentnym odstępowaniem od ich standardowej zawartości, wprowadza dodatkową ramę dla tego literackiego przede wszystkim przedsięwzięcia. Na humorze, lekkiej frazie i familiarnej relacji z czytelnikiem „Więcej niż możesz zjeść” się jednak nie kończy. Obserwacje na temat stylu konsumpcji w Ameryce są bardzo skondensowane, ale mimo to zawierają w sobie kluczowy poziom krytyki kultury epoki globalizacji. Tym podobne refleksje przewijają się przez zbiór niejednokrotnie, wybijając nieco czytelnika z rytmu, w który wprowadzają go nonszalancko opowiadane anegdoty. Nie chcę przez to powiedzieć, że Masłowska pod pozorem felietonowej narracji prowadzi regularną zaangażowaną krytykę kultury czy współczesnych sposobów żywienia. Mam na myśli raczej to, że podczas omawiania, choćby najbardziej niezobowiązującego, wczasów spod znaku all inclusive nie sposób uniknąć refleksji zarówno na temat jakości „przyozdobionej paszy”, która przybiera formę „bezładnego, niechlujnego, mechanicznego strumienia pokarmu, zjawiska niepoliczalnego, nieposiadającego początku ani końca, nieposiadającego porządku i logiki, nieposiadającego autora, a co więcej, nieposiadającego adresata” (s. 31–32), jak i wątpliwej uczciwości całego tego przemysłu.
Felietony połączone są w książkowym wydaniu z doskonałymi i dużo bardziej niepokojącymi niż tekst Masłowskiej ilustracjami Macieja Sieńczyka. Właściwie dopiero ten zestaw pozwala dostrzec w „Więcej niż możesz zjeść” książkę, która rozpoznaje we współczesności nie tylko kilka równoległych języków i estetyk, ale przede wszystkim znakomicie orientuje się w tym, jak bardzo i w jakich punktach są one ze sobą – nie zawsze apetycznie – splecione.
Dorota Masłowska, „Więcej niż możesz zjeść”
Noir Sur Blanc
Warszawa 2015