Najgorzej jest przecież wtedy, gdy robota idzie na marne albo coś się zrobi, a z wyniku korzysta ktoś inny.
[…] był bardzo wrażliwy, użalał się nad losem cieląt i trzody chlewnej pędzonej na rzeź, płakał z powodu otrucia psa, potępiał zadawanie się z prostytutkami, kradzieże, picie alkoholu, przebywanie w złym towarzystwie, nieuctwo i brak zdyscyplinowania […]
– Karol Kot o obsesji na punkcie autorstwa zbrodni i o tym, jak postrzegał samego siebie
Czułam smród dochodzący z pieca kuchennego, zajrzałam do niego i zobaczyłam tam w popielniku «pipkę» owłosioną. Leżała ona jakby w niezawiniętym papierze, pomieszana z popiołem. […] Kolanowski natychmiast kazał mi ubrać dzieci i pójść z nimi na spacer do parku. Po pewnym czasie Kolanowski przyleciał do nas do parku. Poszliśmy razem na krem do baru kawowego i wróciliśmy do domu. W domu jeszcze śmierdziało, choć okna były otwarte.
– Grażyna B. z Poznania, konkubina nekrofila Edmunda Kolanowskiego
(Waldemar Ciszak i Michał Larek, „Martwe ciała”)
Był sobie Karol – chłopiec, który dobrze nurkował. I świetnie błądził po mieście, aż otarł się o mordercę. Jednak zamiast iść na policję, poszedł śladem potwora. Kim się staje…? Zgadnijcie!
Czasem zastanawiam się, dlaczego polskie kino stroni od tropienia morderców, przemocy, krwi i innych niezdrowych, nieprzyjemnych, acz przecie tak fascynujących rzeczy. Poza rozbrajająco siermiężnymi produkcjami, jak manufakturowe wytwórstwo Teatru Sensacji „Kobra”, zabytkiem retro Janusza Majewskiego z końca lat 60. „Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię” oraz nieudatnym „Anną i wampirem” Jana Kidawy (o którym lepiej już w ogóle nie pamiętać) niewiele uświadczymy filmów w rodzimej produkcji popularnej spod znaku kryminału. Nasi zachodni sąsiedzi – być może z powodu zapalczywości cenzury choćby w RFN – również nie potrafili skleić niczego przekonującego i posiadającego komercyjny potencjał. „Angst” Geralda Kargla czy „Schramm” Jörga Buttgereita były raczej dowodami na artystyczne inspiracje nielicznych ekscentryków postaciami seryjnych morderców niż czymś popełnionym definitywnie „dla ludu”, „po bożemu” i „ku pokrzepieniu serc”. Patrząc na sprawę optymistycznie, wypada jednak zauważyć, że jak jest miejsce, to i ktoś poczuje się na nim swobodnie.
W niezagospodarowaną, filmową niszę polskiej seryjności zbrodniczej wszedł „Czerwonym pająkiem” reżyser o umyśle równie osobliwym jak bohaterowie jego frenetycznego dzieła. Dotąd Marcin Koszałka realizował samodzielnie wyłącznie dokumenty, choć podejmował w nich tematykę kontrowersyjną albo podaną tak, że widz mógł się zbuntować czy poczuć po ludzku zdezorientowanym. Ileż to silnych reakcji wywołał przecież bezlitosny wobec autora autobiografizm „Takiego pięknego syna urodziłam”! Jeśli ktoś zechce się bawić w poszukiwanie genezy „Czerwonego pająka” w tym dokumentalnym żywiole Koszałki, ma na podorędziu i sporo subtelnych, zielonkawo-krematoryjnych wątków nekro („Śmierć z ludzką twarzą”, „Martwe ciało”), i nietypowe spojrzenie na mechanizmy „zarażania” zbrodnią, symbolicznym pomnażaniem jej („Zabójca z lubieżności”).
No tak, osobnik tak wybredny jak Koszałka nie mógł sobie pozwolić, by pójść drogą poprzedników. Znalazły się w „Czerwonym pająku” bohaterskie potyczki z formalizmem: tak pięknych i przerażających zdjęć niczym z nekro-horroru nie uświadczymy w polskim kinie. Zachwycimy się subtelnością rekonstrukcji Krakowa lat 60. I nie zdziwimy się, że miasto hojnie dołożyło się do kosztów produkcji –w końcu jest po co tam jechać: by spacerować turystycznymi ścieżkami znaczonymi morderstwami Czerwonego (nikt przy zdrowych zmysłach nie zmierzałby tam przecież celem odbycia pieszych wędrówek po wypacykowanym Wawelu). Wstrząśnie też nami Koszałka szczyptą porażającego okrucieństwa i zakrzykniemy w zadziwieniu: „hurra! mamy nareszcie polski thriller”. Dla inteligentów będzie to pyszny, finezyjny shake ze współcześnie obmyślanej fikcji i przebudowanych, minionych faktów.
Bo proszę mi wskazać, ile w „morderczych” bohaterach Koszałki uświadczymy z historycznego seryjnego Karola Kota, a ile reżyser czerpał z postaci przynależących do świata miejskich legend – ja nie potrafię tego zrobić. Czasem można się zagubić w tej historii, a biogram jednego zbrodniarza łączy się zagadkowo z innym (pierwsze historyczne zastosowanie kamery wideo podczas wizji lokalnej przenosi nas przecież dwie dekady naprzód do Poznania i sprawy nekrofila Edmunda Kolanowskiego).
W nowym filmie Koszałki aż kipi od pomieszania języków, lokalizacji i morderców. Reżyser pełni tu rolę pewnego siebie dyktatora, zarządzającego swoją sztuczną konstrukcją niczym dobrze utemperowaną orkiestrą symfoniczną. A że z wykształcenia i praktyki jest operatorem, to i przemyślne zdjęcia służą „Czerwonemu pająkowi” doprawdy bardzo praktycznie – absorbując widza czasem wręcz bardziej od rozwijającej się intrygi.
O czym w zasadzie jest ten film? Czy to rzecz o nieuchwytnym mordercy, który straszył krakowiaków w czasach głębokiego, mrocznego PRL-u, choć okazał się ślicznym, prostym młodzieńcem, sympatycznym Karolkiem z dobrego domu? A może mamy z pomocą Koszałki poznać zniewalającą siłę deprawacji złem; tego, jak łatwo ulec fascynacji szokującą, a może i kuszącą zbrodnią – a film powinniśmy potraktować jako fabularny dopisek do „Zabójcy z lubieżności” o tym, jak dobry tropiciel przeobraża się w tropionego złego? Główny bohater łączy w sobie różne postacie, a w jego działaniach można dostrzec wariantywność znaną z konwencjonalnych historii o mordercach (relacja uczeń–mistrz, zbrodniarz i jego czuły tropiciel). Sprawa „Czerwonego pająka” babrze się i zaraża, jak w piosence Marcina Świetlickiego „Karol Kot”, bo zło mnoży się i nie widać końca zbrodniczym myślom polskich mieszczan:
wziąłem duży rozmach
i ściąłem jednocześnie
chłopca
śnieg
powietrze
swój kręgosłup
łodygęśnieg pada
śnieg padamaszeruję przez sen
mnożę się.
„Czerwony pająk”
reż. Marcin Koszałka
premiera 27.11.2015