Władziu Liberace urodził się w West Allis w 1919 roku. Jego ojciec był włoskim trębaczem, matka pochodziła z Łodzi. Choć związki z Polską okazały się przydatne (dzięki wstawiennictwu Ignacego Paderewskiego otrzymał stypendium w Wisconsin College of Music), występując w nocnych klubach Nowego Jorku w latach 40. przybierał pseudonim Walter Busterkeys, a bliskim kazał nazywać się Lee. Zauważony w latach 50. przez telewizję, szybko stał się pianistą uwielbianym w całym kraju. Poza własnymi utworami, takimi jak „Rapsody by Candlelight” czy „Boogie-woogie Variations”, w atrakcyjny sposób interpretował utwory klasyczne i rozrywkowe na fortepian i orkiestrę, a jego występy stopniowo nabierały cech spektaklu rewiowego. Uosabiał marzenia prostych Amerykanów o luksusie, a ten obiecywało Las Vegas, gdzie Liberace zadomowił się w latach 70. To właśnie o tym okresie w jego życiu opowiada film Stevena Soderbergha.
Reżysera – zgodnie z oryginalnym tytułem brzmiącym „Behind the Candelabra” – nie interesuje wyłącznie pełna przepychu wyrafinowana powierzchnia scenicznych występów Liberace. By zobaczyć człowieka, zagląda za kurtynę, ściąga tupecik i gasi płomień świecy ukazujący go – we własnym mniemaniu – w korzystnym świetle. Okazuje się jednak, że życie osobiste Liberace, choć bardzo różne od tego, które prezentował swoim fanom wierzącym do końca, że Władziu wciąż jeszcze „nie znalazł kobiety swojego życia” – także jest spektaklem. Znów na granicy dobrego smaku.
„Dojrzały” Liberace, cudownie ożywiony przez Michaela Douglasa, doskonale opanował sztukę zabawiania publiczności i zbijania na tym fortuny. Udaje mu się też zatrzymać czas, który, niczym Dorian Gray, zaklina w kolekcji swoich portretów: olejnych i tych ożywionych skalpelem doktora Startza (świetny Rob Lowe). W karmieniu iluzjami manii wielkości oraz absolutnym braku umiaru w czymkolwiek przypomina szereg innych chłopców z biednych rodzin – takich jak Elvis Presley czy Michael Jackson – z których nadmiar talentu i pieniędzy uczynił w końcu własne karykatury. Doskonale znający reguły, którymi rządzi się show-biznes, Liberace nie traci jednak kontaktu z rzeczywistością, kreuje ją tylko wedle własnych gustów i upodobań. Tworzy finansowaną przez swoich fanów Nibylandię, zamieszkaną wyłącznie przez powabnych i schlebiających mu mężczyzn. Jednemu z nich, Scottowi Thorsonowi (Matt Damon), udało się przetrwać w tej krainie osiem lat, będąc dla Lee „synem, bratem, kochankiem i najlepszym przyjacielem”. To na podstawie jego wspomnień Soderbergh zrealizował swój ostatni, jak zapowiedział, film.
Uwiedziony, ale i ubezwłasnowolniony przez Lee Scott przechodzi podobną do niego drogę znikąd do nadmiaru. W inny jednak sposób niż Liberace – nie dzięki talentowi, ale urodzie. Poza nią nie ma wielu asów w rękawie. Staje się więc żywym odbiciem Liberace, ale żyjącym tylko życiem swojego demiurga, dla którego sypianie z własną podobizną staje się najwyższą formą narcyzmu. Wchodząc do skąpanej w szampanie, pianie i prochach krainy Liberace, Scott musi przyjąć jej reguły. Te zaś wyznacza twórca tego baśniowego świata, kupionego za dolary, na które – o czym Lee lubi przypominać – ciężko zapracował. Będąc zaledwie maskotką, Scott, by podtrzymać iluzję przynależności, przyjmuje coraz więcej narkotyków. Bajka ta ma bowiem szczęśliwe zakończenie tylko dla jej głównego bohatera, który na zmianę czuję się księciem i wykorzystywanym przez wszystkich kopciuszkiem.
Widzowi jednak bardziej przypomina wampira (swoją drogą na festiwalu w Cannes „Wielki Liberace” stanął w szranki z wampirycznym „Tylko kochankowie przeżyją” Jima Jarmusha). Jako że w dzień na jaw wychodzą jego zmarszczki, słabości i podłości, woli wtedy oddalać się do łóżka na swój beauty sleep. Liberace ożywa w nocy podczas recitali, kiedy kandelabr łagodnie oświetla jego blade lico: upudrowany, w blasku reflektorów, lśni blaskiem obezwładniającym publiczność. Po występach zaś zamiast krwią, żywi się spermą swoich kochanków. W przekomicznej scenie buszowania po darkroomach w poszukiwaniu ożywczych substancji Soderbergh przebiera nawet Douglasa w pelerynkę Drakuli. Doprawdy zabawny to król ciemności.
Ta wampiryczna metafora pokazuje, że mężczyzna – homo czy hetero – nigdy nie dojrzewa, tylko zamienia się, jak określa to Hanna Bakuła, w „dziadzię-dzidzię”, któremu kolejne „laski” i odmłodzona garderoba podnoszą poziom adrenaliny. Tak w latach 70. jak dziś, w Las Vegas czy na Podlasiu, wymiana pieniądza na młodość – bez względu na jej wartość estetyczną – trwa w najlepsze, a uczucie nigdy nie funkcjonuje w próżni. Figura wampira – przynajmniej od czasu „Wywiadu z wampirem” Ann Rice – symbolizuje także nosiciela wirusa HIV, który zakraść się może nawet do umiejętnie konstruowanej bajki, nie godzącej się na ingerencje rzeczywistości.
Oglądając ją w sali kinowej, zastanawiałem się, czy wyprodukowany przez HBO „Wielki Liberace” nie lepiej sprawdziłby się jednak jako dwuczęściowy film telewizyjny. Nie tylko dlatego, że trwająca dwie godziny opowieść w pewnym momencie traci tempo. Myślałem o przypadkowej publiczności telewizyjnej, zasiadającej z rodziną po kolacji przed telewizorem. Być może skupiona niemal wyłącznie na mężczyznach historia (pojawiają się tylko dwie znaczące postaci kobiece i to na trzecim planie – matka Liberace i przybrana matka Scotta) mogłaby się okazać dla niej bardziej rewolucyjna?
Z filmu na pewno nie byłby zadowolony sam Liberace i zapewne – gdyby żył – pozwałby jego twórców za szarganie wizerunku. Choć niektóre reguły show biznesu pozostają niezmienne, inne poluzowała wymuszająca falę coming-outów epidemia AIDS, której ofiarą padł też Władziu. Nawet przed śmiercią nie mając odwagi wyjść z szafy, stał się raczej antybohaterem walki o emancypację mniejszości niż jej symbolem. Dziś zresztą pewnie nikt w maskaradę Liberace by nie uwierzył. I, miejmy nadzieję, nie byłaby ona potrzebna.
„Wielki Liberace”
reżyseria: Steven Soderbergh
premiera: 29.11.2013