Po niemal dziesięcioletniej przerwie od survival horroru Shinji Mikami powrócił jako reżyser długo wyczekiwanego „The Evil Within”. Gracze na całym świecie zastanawiali się, jak będzie wyglądać nowy tytuł producenta odpowiedzialnego za powstanie takich serii, jak „Devil May Cry”, „Dino Crisis” czy „Resident Evil”, zwłaszcza że w kampanii reklamowej zapowiadano odświeżenie gatunku. „Moim celem jest powrót do korzeni”, powiedział sam Mikami w wywiadzie dla PCAuthority.com. „Nie chciałem stworzyć strzelanki. Największym wyzwaniem było zachowanie równowagi pomiędzy wolnością, jaką zaoferujemy graczowi, a serwowaniem napięcia charakterystycznego dla survival horroru. Oczywiście cały czas byliśmy świadomi, że zbyt oldskulowe podejście do kontrolowania gracza dziś by nie wypaliło”. Czy „The Evil Within” rzeczywiście wprowadziło nową jakość do gatunku?
Detektyw Sebastian Castellanos otrzymuje wezwanie do pobliskiego szpitala psychiatrycznego, gdzie dokonano masowego mordu. Podczas rutynowego oglądu miejsca zbrodni detektyw zostaje zaatakowany przez zakapturzoną postać i budzi się zawieszony na rzeźnickim haku. Po trwającej kilkanaście minut rozgrywce wprowadzającej Sebastian wydostaje się ze szpitala ze zranioną nogą. Niestety świat na zewnątrz ulega zniszczeniu: budynki walą się, ulice rozstępują, nadchodzi trzęsienie ziemi. Główny bohater wraz z trójką współpracowników, psychiatrą i młodym schizofrenikiem, próbuje uciec z miasta skradzionym ambulansem. Okazuje się to jednak niemożliwe – samochód spada w przepaść, Sebastian zostaje sam, a na horyzoncie majaczy wioska pełna opętanych mieszkańców. Witamy w „The Evil Within”!
Co ciekawe, główny bohater niewiele znaczy w samej fabule, jego historia, odczucia czy motywacja nie są ważne, przez całą grę pozostają ukryte w tle wydarzeń. Sebastian jako protagonista niczym szczególnym się nie wyróżnia, jest zwyczajnym detektywem, który stracił żonę i dziecko, poza tym nadużywa alkoholu. Dla gracza stanowi jedynie przezroczysty filtr, przez który może obserwować rozwijającą się akcję. Natomiast niemal od początku punkt ciężkości zostaje przesunięty na antagonistę – znajdujemy się bowiem w jego świecie i to od jego myśli i uczuć zależy, czy w ogóle uda nam się przeżyć. Ruben Victoriano bowiem, czy raczej Ruvik (jak sam każe się nazywać), za pomocą niezwykłej maszyny, którą zaprojektował, więzi nas w swym umyśle. Od tej pory zagłębiamy się w jego psychikę, poznajemy tragiczną przeszłość, prześladujące go demony i żywione ukradkiem nadzieje.
Sam pomysł na osadzenie fabuły w czyimś zdegenerowanym umyśle zostaje interesująco zaprezentowany odbiorcom. Przestrzeń w grze jako żywa psychika Ruvika nie jest bierna, wręcz przeciwnie – podlega ciągłym modyfikacjom i nieustannie zagraża głównemu bohaterowi. W „The Evil Within” środowisko zewnętrzne staje się pełnoprawnym bohaterem – to niebezpieczny potwór żywiący drapieżcze pragnienia i mający możliwość realizowania ich poprzez podejmowanie intencjonalnych działań. Nie dziwią więc kolejne zachwiania czasoprzestrzeni, teleportacje czy nagłe przemiany scenerii – rzeczywistość gry żyje i atakuje Sebastiana. Wrażenie organiczności świata potęgują powtarzające się elementy wizualne: pulsujące tkanki na ścianach, ciągnące się po korytarzach nerwy czy wreszcie lejtmotyw tytułu – opleciony drutem kolczastym mózg.
Co jednak sprawia, że Ruben podejmuje się tak odrażającego eksperymentu? Dlaczego w ogóle stworzył STEM i dlaczego więzi w swym umyśle Sebastiana i innych bohaterów? Motywacja antagonisty stanowi chyba największą zagadkę tytułu – chociaż „The Evil Within” miejscami wydaje się schematyczna czy kiczowata, gramy, gdyż chcemy odkryć tajemnicę Ruvika. Pewne przesłanki zawarte w fabule pozwalają sądzić, że straszliwie zdeformowany fizycznie Ruben za wszelką cenę pragnie przetransferować swą jaźń w inne, „normalnie wyglądające” ciało. Z tą interpretacją zgadza się większość graczy, przywołując jako poparcie tezy pewne traumatyczne wydarzenie z przeszłości Ruvika i samo zakończenie gry. Takie odczytanie czyniłoby z tytułu body horror i być może pozwoliłoby na odnalezienie w nim niemal niepojawiającej się w rozgrywce, a implikowanej przez klasyfikację gatunkową straszności.
Tak czy siak, „The Evil Within” jest przede wszystkim świetnie skonstruowanym produktem skierowanym do masowego odbiorcy, więc nieco na wyrost wydawałoby się poszukiwanie w nim drugiego dna. Największą zaletą gry jest efektowność: fotorealistyczna grafika robi naprawdę duże wrażenie, animacje gładko wchodzące w rozgrywkę sprawiają, że gracz czuje się jak w interaktywnym filmie pełnym krwi, flaków i wydzielin. Brutalność i ohyda stanowią najbardziej charakterystyczne elementy tytułu: twórcy ze wszystkich sił starali się umieścić jak największą ilość wymyślnych animacji śmierci głównego bohatera oraz coraz bardziej krwawych sposobów na pozbycie się wrogów. Pewna, a z wypowiedzi Mikamiego można wyczytać, że niezamierzona, oldskulowość (dobijanie wrogów czy pojawiający się na zakończenie niektórych epizodów bossowie) dodaje grze smaczku i nie odejmuje żadnych walorów rozrywkowych. Mimo wad, „The Evil Within” jest tytułem, w który świetnie się gra!
Nie zabrakło również obiecanych elementów zaczerpniętych prosto z klasyków. Oprócz motywów niemal żywcem wyjętych z „Resident Evil” dostrzec można pewne analogie do „Silent Hill”. I tak na przykład spotykamy na swojej drodze kobietę-potwora o długich czarnych włosach (Cynthia z „Silent Hill: The Room”?) czy monstrum z sejfem zamiast głowy, do bólu przypominające Piramidogłowego. Na tym w zasadzie koniec, bo twórcy z wyjątkiem jednej, niezbyt trudnej zagadki nie skorzystali z żadnego rozwiązania (innego niż wizualne) proponowanego przez „Silent Hill”. Napisana z rozmachem fabuła, jednak bez szczególnego skupiania się na psychice bohaterów, skonstruowana została na wzór „Incepcji” Christophera Nolana, co nie było ukrywane przez Mikamiego.
Dla odbiorcy z zachodniego kręgu cywilizacyjnego najdziwniejsze może się wydawać wykorzystanie elementów ikonografii katolickiej przez japońskich twórców gry. Drut kolczasty owijający się wokół twarzy Sebastiana budzi skojarzenia z koroną cierniową, a jednak doszukiwanie się analogii pomiędzy męką Chrystusową a historią Sebastiana wydaje się raczej zabawne. Na tym jeszcze nie koniec – strzelając do posążków przypominających popularne wyobrażenie Marii, otrzymujemy kluczyki do szafek skrywających amunicję do broni i inne wartościowe przedmioty.
Jaki jest więc przepis na sukces według „ojca surrvival horroru”? Dużo krwi i wnętrzności w połączeniu z muzyką poważną, zdeformowani wrogowie stanowiący sumę najbardziej przerażających popkulturowych upiorów, sfrustrowany główny bohater, no i szpital psychiatryczny – ale koniecznie wybudowany w stylu gotyckim, nawet jeśli ma stać pośrodku nowoczesnej metropolii. Wszystkie elementy należy oblec w pełną walki i zwrotów akcji fabułę, dorzucić interesującego antagonistę – i gotowe. W efekcie powstaje popkulturowa mozaika pełna nieco głupkowatych uśmieszków od twórców, której nie możemy się oprzeć. Co z tego, że otrzymujemy mało survivalu w survival horrorze, „The Evil Within” to świetna zabawa.
„The Evil Within” (PS3)
Bethesda Softworks
2014