W czasach, gdy Spotify dopiero rozpoczynało swoją globalną ekspansję, a podstawowym źródłem dostępu do muzyki były kompulsywnie ściągane pliki mp3, swoje triumfy święcił Last.fm – wciąż istniejący, choć już nieco zapomniany serwis dla osób, które chcą pochwalić się światu swoim gustem.
Historia Last.fm w postaci, w której witryna zastygła właściwie do dziś, rozpoczęła się w 2005 roku. Połączono wówczas dwie usługi: założone przez niemiecko-austriacki zespół internetowe radio, już wówczas znane pod tą nazwą, oraz Audioscrobbler – opracowane w Wielkiej Brytanii rozwiązanie przesyłania informacji dotyczących odsłuchiwanych przez użytkowników utworów. Chociaż serwis łączący obie marki zachował nazwę pierwszej z nich, to jednak właśnie technologia zbierania muzycznych statystyk stała się jego wyróżnikiem.
Scrobblowanie – bo tym neologizmem określono przesyłanie informacji o słuchanych utworach na serwery Last.fm za pomocą programu lub aplikacji mobilnej – pozwala na wypełnianie profilu użytkownika danymi. Dzięki korzystaniu z konta w serwisie dowiadujemy się, których utworów i wykonawców najchętniej słuchaliśmy w czasie ostatniego tygodnia, miesiąca, roku czy całej historii naszego użytkowania usługi. Co jednak najważniejsze, wszystkie te statystyki możemy pokazać innym.
Z Lasta korzystałem przez niespełna dziewięć lat – od 2006 do 2015 roku – i mogę stwierdzić, że żadne inne medium społecznościowe nie wywarło na mnie równie dużego wpływu. Wynika to z przynajmniej dwóch powodów. Pierwszym z nich jest niewątpliwie ogromna rola muzyki w budowie własnej tożsamości w okresie formacyjnym; mówiąc szczerze – nie mam pojęcia, jak to wygląda teraz, ale kończąc małomiejskie gimnazjum, nie oczekiwałem od życia i rozpoczęcia nauki w tarnowskim liceum niczego innego jak poznania osób, które słuchają tego samego. (Miałem to szczęście, że tak właśnie się stało – również dzięki aktywności na Last.fm.) Po drugie – żaden inny serwis czy aplikacja tak mocno nie wtłoczyła mnie w schematy samodyscypliny.
Odnoszę wrażenie, że dziś indywidualne gusta nie są przedmiotem tak wyczulonej obserwacji, zaś subkulturowe podziały uległy erozji pod naporem modelu kulturowej wszystkożerności, podejścia „let people enjoy things” i czegoś, co lubię nazywać kulturą cosplayu – „bywania” zamiast „bycia”. Innymi słowy, dziś raczej nikt nie skrytykuje nas za to, że w jeden wieczór pójdziemy na koncert rapowy, za tydzień na techno, a w międzyczasie będziemy słuchać black metalu naprzemiennie z Carly Rae Jepsen; wręcz odwrotnie, szerokie horyzonty to raczej powód do dumy. Jednak w 2008 roku, w warunkach postwojewódzkiego miasta powiatowego, tak zdecydowanie nie było. Choć początkowo do scrobblowania podchodziłem w duchu niefrasobliwego eklektyzmu, pewna nie do końca wyrażona – a może tylko przeze mnie wyobrażona? – presja towarzyska zmusiła mnie do najbardziej drastycznego aktu autocenzury, jakiego kiedykolwiek dokonałem. W jeden wieczór usunąłem ze swojego profilu wszystkie odsłuchania „łupanki” od Groove Coverage, Cascady i Scootera – tak, by mógł on zachwycać sterylnością doboru wyłącznie gitarowych wykonawców. W istocie jednak system dało się oszukać – wystarczyło wyłączyć scrobblujący program. Wówczas można było słuchać „How Much is the Fish” do woli, bez obawy, że ktokolwiek to zauważy i bezlitośnie oceni.
Dyscyplina dotyczyła nie tylko tego, czego nie scrobblować, ale również i samego scrobblowania. Słuchanie muzyki bez przesyłania informacji do Last.fm stawało się słuchaniem zmarnowanym – podobnie jak dziś dla niektórych wyjazd bez dokumentacji na Instagramie. Im więcej odsłuchań i im więcej przesłuchanych artystów, tym wyższa pozycja w pewnej niewyrażonej hierarchii. Stąd, co tu kryć, również w tym zakresie zdarzały się próby oszukania systemu – chociażby scrobblowanie przez całą noc wyciszonej muzyki. W trakcie imprez zdarzały się też pytania – niby żartobliwe, ale wiadomo, jak to z żartami bywa: wyrażają więcej, niż mielibyśmy ochotę przyznać – która z uczestniczących osób powinna zalogować się do scrobblera i wzbogacić się o kolejne odtworzenia.
Ostatnią formę dyscypliny narzuciła mi nawet nie tyle istota medium, jaką jest scrobblowanie, ile pewna poboczna, udostępniona przez twórców możliwość. Każdy profil posiadał bowiem część, którą przy pomocy tekstów, grafik i prostego formatowania można było wypełnić w zasadniczo dowolny sposób. Uznałem, że doskonałym pomysłem – pewnie u kogoś to podpatrzyłem – będzie uzupełnienie tej przestrzeni listą wykonawców, których miałem okazję zobaczyć na żywo. Z perspektywy lat wiem, że był to pomysł fatalny. W jego wyniku festiwale muzyczne stały się dla mnie czasem półświadomego natręctwa biegania od sceny do sceny, byle jak najwięcej usłyszeć, byle jak najwięcej zaliczyć. Koncert klubowy? Nie mogłem spóźnić się na support. Lista chwały pęczniała ilościowo i jakościowo, ale czułem się trochę jak w grze wideo, w której muszę zebrać wszystkie monety ukryte w lokacjach.
W istocie słuchanie muzyki zostało tu poddane procesowi grywalizacji – tyle że to gra bez końca, bez zwycięstwa, z możliwością nieustannego zdobywania nowych poziomów: dziesięć tysięcy odtworzeń, sto tysięcy odtworzeń, tysiąc wykonawców w bibliotece, trzy tysiące wykonawców w bibliotece. Dziś już banalna, ale nieustannie słuszna obserwacja Marshalla McLuhana wskazuje, że medium jest przekazem. Spoglądając na Last.fm z tej perspektywy, nie można pozbyć się wrażenia, że poprzez samą konstrukcję i mechanikę działania serwis wręcz wymusza na swoich użytkownikach taką pogoń (choć nie podejrzewam, by był to wynik jakiejś bezdusznej, materialistycznej kalkulacji – idea scrobblowania rozpoczęła się jako studencki projekt). Tam, gdzie wkraczają statystyka i towarzysząca jej grywalizacja, tam musi pojawić się podejście, które jedna z postaci głośnej gry wideo „Undertale” zarzuca w swoim monologu graczowi: „ponieważ możesz, musisz”.
Jednocześnie, pomimo tych narzuconych przez platformę i siebie samego opresji, nie mogę pominąć wielu pozytywnych aspektów Last.fm. Był to serwis dosłownie społecznościowy i wypełniający lukę w czasie, kiedy na MySpace i Grono było już trochę za późno, Nasza Klasa potrafiła być zbyt sztywna i infantylna zarazem, a Facebook dopiero miał nadejść. Opcje wzajemnego komentowania profili, wiadomości prywatnych czy uczestnictwa w wydarzeniach i grupach (stosunkowo podobnych w mechanice do wydarzeń i grup na Facebooku) czyniły z Lasta nie tylko sposób codziennej komunikacji ze znajomymi, ale również serwis o potencjale randkowym. „Hej, chciałem Ci tylko napisać, że masz naprawdę świetny gust” – czy można wyobrazić sobie lepszy pretekst do nawiązania pierwszego kontaktu? Last.fm spełniał też funkcję technologicznego gatekeepera i kuratora. Dziś, jak się zdaje, czujemy coraz większy dystans wobec idei kulturalnych poleceń wygenerowanych przez algorytmy, zamykających nas w poznawczych bańkach; w czasach swojej świetności Last.fm traktowany był jako skuteczny sposób na poznawanie nowej muzyki w wręcz hurtowych ilościach.
Przez lata funkcjonowania Last.fm nie ulegał większym zmianom, nie licząc tych wizualnych. W 2014 roku zrezygnowano jednak z fundamentalnej niegdyś usługi radia, zaś 2015 przyniósł fatalnie przyjęty redesign serwisu. W jego wyniku z Lasta zniknęły grupy oraz możliwość daleko idącej personalizacji konta. Wymyślne opisy, listy pychy, wiersze i cytaty z piosenek zostały zastąpione przez jeden, zestandaryzowany wygląd konta, w którym właściwie jedyną opcją twórczej inwencji pozostaje zmiana grafiki służącej jako awatar.
To okaleczenie portalu z „kultowych” niegdyś funkcjonalności przyjąłem z ulgą. Internetowe życie, również to muzyczne, od dłuższego czasu działo się już głównie na Facebooku, zaś Last.fm straszył jak wyrzut sumienia, domagając się nowych scrobbli i wymuszając myślenie o muzyce nie jak o przyjemności, tylko zbiorze danych wymagających statystycznego opracowania w celu pomyślnej autoekspresji. Potrzebowałem pretekstu, by ostatecznie pożegnać się z platformą oraz związanymi z nią nałogami; szczęśliwie go otrzymałem. Konto usunąłem 18 sierpnia 2015 roku (zapisałem datę). Za sprawą kilku kliknięć poczułem się naprawdę wolny.