Kto nigdy nie zastanawiał się, skąd bierze się kotlet na jego talerzu, komu wydaje się, że produkcja soi służy głównie zaspokojeniu potrzeb żywieniowych wegan, kogo nie dziwi, że może za grosze kupić w supermarkecie tuńczyka w puszce mimo dramatycznie niskiej liczebności populacji tej ryby, kto wreszcie jest przekonany, że koncentrat pomidorowy, na którym widnieje flaga Włoch, rzeczywiście wytworzono z włoskich pomidorów, ten powinien przeczytać książkę Stefano Libertiego. We „Władcach jedzenia” dziennikarz śledzi sposoby wytwarzania i dystrybucji czterech powyższych produktów, dochodząc za każdym razem do analogicznych (by nie napisać: identycznych) wniosków: funkcjonowanie rynku spożywczego opiera się na absurdalnych założeniach i jest nie do utrzymania. Jednocześnie jednak rynek ów został opanowany przez tak wielkich graczy działających na zasadzie oligopolu czy nawet monopolu, że wszelkie próby oporu wobec dominującego paradygmatu neoliberalnego wydają się autorowi skazane na porażkę.
Opisane przez Libertiego sposoby produkcji i dystrybucji wieprzowiny, soi, tuńczyka w puszce i koncentratu pomidorowego, a także towarzyszące im historie wzrostu potężnych międzynarodowych przedsiębiorstw i upadku drobnych rolników, są zarówno anegdotyczne, jak i „synekdotyczne” – działają na zasadzie pars pro toto, wskazując na funkcjonowanie rynku spożywczego jako takiego. Domyślamy się więc, że gdyby włoski dziennikarz wziął na warsztat, dajmy na to, olej palmowy czy – aż w ustach robi się sucho – wodę, jednostkowe historie ludzi, zwierząt i roślin zapewne by się różniły, ale schemat pozostałby taki sam: byłaby to opowieść o globalizacji rynku spożywczego i związanej z nią przemianie istot żywych (nieważne, zwierząt czy cechujących się tzw. życiem wegetatywnym roślin) w towar, bezlitośnie wykorzystywany, drenowany i porzucany, gdy przestaje już przynosić zysk.
Nie jest to jednak książka o cierpieniu zwierząt w realiach przemysłowej hodowli. W tym sensie różni się ona od takich pozycji, jak „Farmageddon. Rzeczywisty koszt taniego mięsa” Philipa Limbery’ego i Isabel Oakeshott czy „Społeczeństwo bez mięsa” Jarosława Urbańskiego, choć jeśli ktoś je czytał, wie, czego mniej więcej spodziewać się po „Władcach jedzenia”. W tym sensie Liberti nie mówi nam nic nowego – z tą różnicą, że skupia się raczej na ludziach, na historiach ludzkich i na „ludzkim” wymiarze globalnego przemysłu żywieniowego (przyjmując czasem aż nadto antropocentryczną perspektywę). Nowy – i przerażający – z pewnością jest tu jednak kontekst gospodarczo-polityczny, związany z szerszym procesem przekształcenia kapitalizmu produkcyjnego w kapitalizm konsumpcyjno-finansowy, przekładającym się na niepohamowaną finansjalizację przemysłu żywieniowego, czyli przejmowanie go przez wielkie korporacje spekulujące cenami żywności, często niemające nic wspólnego z jej wytwarzaniem (naprawdę można się zdziwić, dowiadując się, jak wielką rolę odgrywa tu np. koncern Mitsubishi albo bank Goldman Sachs), nastawione na natychmiastowy zysk i ignorujące katastrofalne efekty uboczne tego procederu.
O cenie wieprzowiny czy tuńczyka nie decydują więc bynajmniej koszty ich wytworzenia (także te „niepoliczalne”, zwykle ukrywane: środowiskowe, społeczne, zdrowotne), ale wrogie przejęcia, dyktat wielkich korporacji, spekulacje giełdowe, wpływ lobbystów, mechanizmy subsydiowania i – last but not least – wszelkiego rodzaju traktaty o wolnym handlu. Te ostatnie sankcjonują i petryfikują ponadto praktyki neokolonialne, zezwalając na przykład europejskim korporacjom, które splądrowały własne wody, poławiać tuńczyka u wybrzeży Senegalu; instytucjom z terenu Unii Europejskiej stosować dumping, skutkiem czego na Makola Market w Ghanie nie da się już kupić lokalnych produktów, został on bowiem przekształcony w „showroom globalizacji”; zaś chińskim gigantom nie tylko przejmować amerykańskie know-how związane z produkcją wieprzowiny, nie tylko wykupywać zajmujące się tą produkcją amerykańskie firmy, takie jak Smithfield, ale i kontrolować przemysłowe uprawy soi w Brazylii, by następnie soją tą nakarmić hodowane przez siebie świnie, które w ostateczności wylądują na chińskich talerzach i zaspokoją rosnący apetyt Chińczyków na mięso.
Na przestrzeni całej książki z dużą częstotliwością i regularnością powracają dwa hasła: absurd i przedsiębiorstwa-szarańcze. Są one zarówno komplementarne, jak i rozłączne; zarówno ze sobą sprzężone, jak i odsyłające do zgoła odmiennej logiki. Diabelsko dialektyczny splot pomiędzy nimi układa się mniej więcej w taki schemat: model działania przemysłu spożywczego stanowi absurd z punktu widzenia suwerenności żywieniowej poszczególnych wspólnot, ekologii, zdrowego rozsądku, sprawiedliwości społecznej i – przede wszystkim – długofalowych konsekwencji, a jednocześnie jest to „absurd założycielski” przedsiębiorstw-szarańczy, bez którego nie mogłyby one funkcjonować, którego potrzeba im do wdrażania iście neoliberalnego business as usual, cudownego lekarstwa na wszelkie bolączki pod nazwą „jeszcze więcej tego samego”. Przedsiębiorstwom-szarańczom chodzi bowiem jedynie o krótkoterminowe multiplikowanie przychodów, są więc one nieodrodnymi dziećmi neoliberalizmu, a przy okazji idealnymi wcieleniami rozumu instrumentalnego, do perfekcji doprowadzając znany schemat działania polegający na prywatyzacji zysków i uspołecznianiu strat:
Rolnictwo zaczyna coraz bardziej przypominać globalną grę, w której korzystniej jest produkować soję w Mato Grosso [w Brazylii – P.S.] niż w Chinach – kraju pochodzenia rośliny – a następnie eksportować ją do Azji, pokonując dziesiątki tysięcy kilometrów. Zyski płynące z tego systemu zasilają konta wielkich przedsiębiorstw i ich sojuszników z kręgów finansjery. Natomiast kosztami obarcza się mieszkańców terenów zdominowanych przez przemysł rolno-spożywczy […] (s. 164–165).
Absurd tego systemu wydaje się oczywisty. Gdyby jednak ktoś go nie dostrzegał, oto kilka przykładów:
Tym sposobem pochodzącą z Chin soję produkuje się w klimacie tropikalnym na drugim końcu świata, żeby wyżywić żyjące w Chinach świnie, które z kolei wywodzą się z innych regionów globu (s. 148);
Traktowanie tuńczyka jak towaru handlowego jest z definicji jeszcze bardziej absurdalne, niż ma to miejsce przy pozostałych produktach systemu rolno-spożywczego, ponieważ zakłada – wbrew wszelkim doniesieniom naukowym – że zasoby oceanu są niewyczerpalne, a potencjalna liczba tuńczyków – nieskończona. Takie podejście pozwala na działania godne najprawdziwszej szarańczy – w możliwie najkrótszym czasie można zagarnąć, ile się da, jak gdyby jutro miało nigdy nie nadejść (s. 250–251);
oto koncentrat pomidorowy objeżdża cały świat, żeby trafić do regionu, w którym już uprawia się pomidory, i zniszczyć tamtejszą produkcję (s. 350).
Jak przekonuje Liberti, na tym modelu zyskują nieliczni, tracą jednak wszyscy inni. Co więcej, nieuchronnie prowadzi nas on do katastrofy: zasoby Ziemi nie są bowiem niewyczerpalne wbrew temu, co wmawiają nam ideolodzy wzrostu gospodarczego. Co nastąpi, gdy wyłowimy ostatniego tuńczyka, gdy wytniemy resztę Puszczy Amazońskiej pod monokulturowe uprawy soi, gdy 1,4 miliarda Chińczyków naprawdę zasmakuje w wieprzowinie? Odpowiedź projektowana przez włoskiego dziennikarza jest przerażająca, ma przy tym charakter samospełniającej się przepowiedni (wystarczy zobaczyć choćby, co dzieje się w Amazonii pod rządami prezydenta Jaira Bolsonaro). Liberti przekonuje ponadto, że także krótkoterminowe koszty globalnego systemu produkcji żywności są – wbrew zapewnieniom jego orędowników – olbrzymie. Polegają one przede wszystkim na utracie suwerenności żywieniowej poszczególnych społeczeństw, skazanych nie tylko na import pewnych produktów czy półproduktów, a eksport pozostałych, ale także na przykład na uprawianie określonych nasion, opatentowanych przez korporacje w rodzaju Monsanto czy Bayera, skrupulatnie dbające o uzależnienie od siebie rolników.
Pewnej słabości „Władców jedzenia” upatruję jednak w tym, że niewesołej diagnozie nie towarzyszą żaden program pozytywny ani propozycja alternatywy, choćby utopijnej. Przydałyby się one w książce tym bardziej, że włoskiego dziennikarza nie przekonują pomysły w rodzaju niewielkich upraw organicznych, które po prostu przegrywają w starciu z gigantami oferującymi konsumentom o wiele tańszą żywność. Nie uważam bynajmniej, że obecny model dałoby się łatwo i bezboleśnie przezwyciężyć – Liberti czyni zresztą wiele, by pokazać, że macki tego systemu sięgają dosłownie wszędzie i oplatają nas coraz silniej, w związku z czym trudno się z nim nie zgodzić, gdy powtarza, że Dawid przegrywa z Goliatem. Trudno również nie odnieść wrażenia, że ta „bezwyjściowość”, to „błędne koło” mają w sobie coś z iście thatcherowskiego TINA („there is no alternative”). Tym samym włoski dziennikarz porusza się w obrębie krytykowanego przez siebie paradygmatu, gra na jego zasadach, a (chyba niezamierzonym?) efektem jego książki jest fatalistyczny defetyzm: skoro nic nie da się zrobić, to wszystko dalej będzie się toczyć po swojemu.
Postawa Libertiego niesie więc potencjalne niebezpieczeństwo „naturalizacji” owych procesów i zostawia czytelnika/czytelniczkę z poczuciem beznadziei: wiemy, że model jest nie do utrzymania na dłuższą metę, a jednocześnie nie możemy z niego zrezygnować, gdyż krótkoterminowo literalnie wszystko od niego zależy. W związku z tym książka włoskiego dziennikarza dobrze sprawdza się jako wnikliwa diagnoza zbrodniczej finansjalizacji przemysłu żywieniowego i rabunkowej gospodarki zasobami Ziemi, lecz nie jako punkt wyjścia do projektowania alternatywnego modelu. Czy wstrzymanie swobodnego przepływu kapitału, przywrócenie prerogatyw państwom, ukrócenie trendu finansjalizacji kapitalizmu i związanych z nią spekulacji, zerwanie z dogmatem wzrostu gospodarczego, zawieszenie subsydiów dla praktyk noszących wszelkie znamiona ekocydu, słowem, wyjście poza paradygmat neoliberalny naprawdę jest czymś niemożliwym? Jeśli tak, to trudno nie skonkludować tego tekstu w duchu derridiańskim: niemożliwe jest tym, czego najbardziej nam dziś potrzeba.
Stefano Liberti, „Władcy jedzenia. Jak przemysł spożywczy niszczy planetę”
tłumaczenie: Ewa Nicewicz-Staszowska
Wydawnictwo Agora
Warszawa 2019
#ŁAŃCUCHPOKARMOWY
Globalna katastrofa ekologiczna, w obliczu której stoimy, spowodowana jest przede wszystkim ludzką działalnością. 8 sierpnia 2019 Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (IPCC) opublikował raport specjalny badający związek między zmianami klimatycznymi a sposobem, w jaki wykorzystujemy planetę. Z raportu wyczytać możemy m.in. że: do produkcji żywności i paszy (a także drewna, ubrań i energii) wykorzystywane jest 25-33 proc. dostępnych terenów lądowych; rolnictwo zużywa ok. 70 proc. wody pitnej; aż 25-30 proc. jedzenia jest marnowane. Walka z kryzysem klimatycznym wymaga redukcji emisji gazów cieplarnianych we wszystkich sektorach – także w uprawach i produkcji żywności. Konieczne stają się powiązane z sobą działania na rzecz przeformułowania polityki rządów, konwersji światowej gospodarki oraz zmiany ludzkich praktyk kulturowych i obyczajów żywieniowych.
Zachęcamy do lektury całego raportu: https://www.ipcc.ch/report/srccl/
W cyklu ŁAŃCUCH POKARMOWY publikować będziemy teksty omawiające rozmaite uwikłania praktyk jedzenia, przemysłu żywnościowego i polityki żywnościowej oraz ich konsekwencje.