Zawsze wyobrażaliśmy sobie oceany jako nieskończenie rozległe i głębokie, pełne morskich (czasem też niesamowitych, legendarnych) stworzeń, przede wszystkim ryb. Z tej perspektywy doniesienia, które obiegły media kilka miesięcy temu, wydać się mogą przesadnie alarmistyczne. Zgodnie z nimi do 2050 roku w oceanach będzie więcej plastiku niż ryb. Niecały rok temu portale internetowe zaczęły powtarzać tę informację zaczerpniętą z raportu Fundacji Ellen MacArthur; wydawały się niezniechęcone faktem, że od Światowego Forum Ekonomicznego – przy okazji którego raport został udostępniony opinii publicznej – minęły już przeszło trzy lata. Teraz jednak, inaczej niż w 2016 roku – kiedy pesymistyczna prognoza została praktycznie zignorowana – o temacie zrobiło się głośno. Być może świat nie przypomniałby sobie o ponurym proroctwie, gdyby nie przywołał go David Attenborough w jednym z ośmiu odcinków wyprodukowanego przez Netflix serialu dokumentalnego „Nasza planeta”. Zeszłoroczna premiera serialu o tragicznych konsekwencjach ludzkiej działalności dla pozaludzkiego życia na Ziemi odbiła się szerokim echem, będąc ogromnym wsparciem dla działań na rzecz podnoszenia świadomości o kryzysie ekologicznym i klimatycznym.
Średnio co minutę do mórz i oceanów trafia ciężarówka pełna plastikowych śmieci. Kumulacja odpornych na rozkład odpadków w środowisku naturalnym to jedna z przyczyn, które sprawiają, że naukowcy snują ponure prognozy. Na to, że niebawem plastiku będzie w morskich wodach więcej niż ryb, składają się dwie skorelowane tendencje: po pierwsze, stała dostawa śmieci (w każdym kolejnym roku padają rekordy ilości wyprodukowanego i wyrzuconego – zwykle po jednorazowym użyciu – plastiku); po drugie, postępujące zanikanie występowania populacji ryb. O ile od kilku lat problem odpadków z tworzyw sztucznych przyciąga uwagę opinii publicznej, o tyle to drugie zjawisko, mimo ogromnej skali i tempa, jest niemal zupełnie ignorowane. Na tę sytuację zwracała uwagę Naomi Klein w książce „To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra klimat”: „Brak ryb to nie jest temat na pierwsze strony gazet” ponieważ „[…] nie ma zdjęć, a tylko »garść niczego«”. Zupełnie inaczej sprawa ma się z plastikiem, który sytuuje się w rewersie owego stanu rzeczy: „ławice” plastiku są dostatecznie fotogeniczne, by zwrócić uwagę mediów i zrobić wrażenie na odbiorcy. Przejęty panoramą wypełnionych sztucznym tworzywem wód, łatwo zapomina o tym, że to wciąż tylko jeden aspekt złożonego problemu.
W ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci zniknęła aż jedna trzecia światowych zasobów ryb. Owo „zniknięcie” nie jest tajemniczym zjawiskiem – i jest, podobnie jak pozostałe składowe kryzysowego stanu wód, bezpośrednio powiązane z aktywnością człowieka.
Jest wiele przyczyn tego, że ryby mają obecnie w morzach i oceanach gorsze warunki do życia niż jeszcze pół wieku temu, co w oczywisty sposób przekłada się na dobrostan ich populacji. Pośród nich, poza zanieczyszczeniem wód plastikiem, można wymienić zakwaszenie wody czy zanieczyszczenie związkami chemicznymi, pochodzącymi z rolnictwa, przyczyniające się między innymi do powstawania tak zwanych martwych stref beztlenowych[1]. Jednak główną przyczyną „rybiej apokalipsy” jest przełowienie.
Od kilku dekad systematycznie dziesiątkowane i w konsekwencji unicestwiane są kolejne ławice ryb – mimo podejmowanych nielicznych działań zaradczych, proces ten nieprzerwanie postępuje. W konsekwencji wiele rybich stad bezpowrotnie zniknęło, a kolejne znalazły się na skraju wymarcia.
Przeprowadzając (uzasadnioną) analogię do wylesiania, można mówić o masowym „wyrybianiu” oceanów, którego dopuszcza się człowiek.
W latach 70. XX wieku była nim zagrożona jedna dziesiąta światowych łowisk. W ciągu niecałych pięćdziesięciu lat trend odwrócił się niemal o 180 stopni: obecnie ilość łowisk, które nadal można eksploatować bez obaw o naruszenie równowagi, wynosi tylko około 15%. Niezrównoważone praktyki połowowe niszczą powiązane nićmi zależności z ławicami ryb gatunki roślin i innych zwierząt morskich. Zagrażają także żywiącym się rybami ptakom. Za przykład mogą służyć żyjące na dalekim oceanie albatrosy. Mimo że nie są bezpośrednim celem łowów, w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat ich populacja zmniejszyła się o jedną trzecią. Wiele osobników ginie zaplątanych w sieci rybackie, inne umierają, ponieważ zamiast pokarmu do ich dziobów (i żołądków) trafia plastik; jednak spadek ich liczebności jest związany przede wszystkim ze spadkiem liczebności ryb, którymi się żywią. Utrata jednego z ogniw łańcucha w przyrodzie pociąga za sobą przerwanie kolejnych. Ponieważ ekosystem jest o wiele bardziej skomplikowany niż rządek domina, nie możemy mieć nigdy pewności, jak zachowają się inne jego elementy. Ma to szczególne znaczenie w sytuacji, kiedy dochodzi do destabilizacji warunków środowiskowych na skalę globalną ze względu na postępujący wzrost temperatury i zakwaszenia oceanów wywołanych antropogenicznymi emisjami gazów cieplarnianych (zakwaszenie oceanów jest przyczyną zanikania raf koralowych, które – choć zajmują mniej niż 1% dna – zamieszkiwane są przez aż jedną czwartą gatunków morskich stworzeń). Naukowcy ostrzegają, że jeśli utrzymamy tempo eksploatacji oceanu, do 2050 roku 90% łowisk będzie przełowiona. Oznacza to, że populacje ryb zostaną sprowadzone poniżej poziomu, który umożliwia ich odtworzenie. Trudno sobie wyobrazić, jakie będą morza i oceany, kiedy usuniemy z nich taką ilość różnych gatunków ryb, zajmujących określone miejsce w łańcuchach pokarmowych.
Zaburzona równowaga w ekosystemach morskich napawa tym większą obawą, że prowadzi do zaniku roślinności, która odgrywa ważną rolę w walce ze zmianami klimatu. Morska trawa, porastająca obszary przybrzeżne płytkich mórz absorbuje aż trzydzieści pięć razy więcej dwutlenku węgla niż las deszczowy o tej samej powierzchni.
Bardzo wrażliwy na zmiany temperatury i wzrost kwasowości wody jest też fitoplankton – mikroskopijne glony, które odgrywają kluczową rolę na naszej planecie: aż połowa tlenu na Ziemi wyprodukowana została przez te maleńkie organizmy. Dobrostan fitoplanktonu, stanowiącego pokarm dla mniejszych ryb i krylu, zależy także od liczebności populacji ryb drapieżnych i waleni. Z jednej strony kontrolują one przerost populacji mniejszych ryb i krylu, z drugiej – zapewniają nawóz, stanowiący pożywkę dla mikroskopijnych morskich glonów. W minionym wieku ludzie niemal wytrzebili największe ssaki morskie. Po wprowadzeniu zakazu wielorybnictwa populacje humbaków czy płetwali błękitnych systematycznie się odradzają. Niestety nie można tego samego powiedzieć o największych drapieżnikach wśród ryb – rekinach i tuńczykach. Ich populacje zmniejszyły się odpowiednio o 90% i 95% w stosunku do swojej liczebności sprzed pięćdziesięciu lat, a pomimo tego połowy są wciąż kontynuowane.
Równowaga ekologiczna zostaje zniszczona poprzez przerwanie naturalnych cyklów odradzania się populacji gatunków. W oceanie nie tylko jest coraz mniej ryb – są też one coraz mniejsze, ponieważ odławia się je, zanim zdążą osiągnąć dojrzałość płciową. Aby je złapać, ludzie sięgają po coraz bardziej zaawansowane technologie, łącznie z namierzaniem satelitarnym, zwiadem lotniczym i sonarami. Rybacy nie tylko „wyprzedzają” cykl natury (łowią ryby szybciej, niż ich populacja jest się w stanie odradzać), ale również bezpośrednio niszczą środowisko morskie, na co w szczególności narażone są ikra i młode, najbardziej bezbronne osobniki. Przykładem takiej szkodliwej i popularnej techniki rybackiej jest trałowanie denne, które polega na wleczeniu sieci rybackiej po dnie morskim. Jak pisze Marcin Popkiewicz, „wlokący po dnie trał denny niczym gigantyczny pług niszczy wszystko na swojej drodze. Dół sieci stanowi gruba stalowa lina obciążona ważącymi dziesiątki lub nawet setki kilogramów stalowymi ciężarkami, przytrzymującymi trał przy dnie”[2]. Mimo ogromu niesionych zniszczeń, jest to zupełnie legalna praktyka, popularna wśród rybaków od lat 50. ubiegłego wieku. Błędne koło się napędza i zatacza szerszy krąg: rybacy, motywowani postępującym spadkiem zasobności w ryby płytkich mórz (w których obecnie poławianych jest około 90% ryb), coraz chętniej sięgają po ryby głębinowe. Mogą sobie na to pozwolić, gdyż wyposażeni są w coraz bardziej nowoczesne technologie. Tymczasem ryby głębinowe rozwijają się o wiele wolniej niż ich krewne w płytkich morzach – a co za tym idzie, potrzebują znacznie więcej czasu, by osiągnąć dojrzałość płciową, która umożliwia im rozmnażanie.
Historia ostatnich siedemdziesięciu lat rybołówstwa wpisuje się w tendencje epoki antropocenu (czy może raczej kapitałocenu?). Rachunek za zniszczenie oceanów zapłacą przede wszystkim ci, którzy w procesie tym nie brali udziału ani nie byli jego beneficjentami, jak na przykład ubodzy mieszkańcy wybrzeży w krajach Globalnego Południa, którzy tracą dostęp do podstawy swojego wyżywienia. Kolejną zbiorową „ofiarą” będą następne pokolenia, które w oceanie znacznie łatwiej spotkają wyspę plastiku niż ławicę ryb (już teraz plastikowe wyspy dorównują swoimi rozmiarami krajom, a powierzchnia największej przekracza obszar równy pięciu Polskom).
Postulowanym przez naukowców jako remedium na „znikanie” ryb z mórz i oceanów rozwiązaniem jest wyznaczenie większej ilości obszarów, w których wprowadzony zostanie całkowity zakaz połowów komercyjnych. Takim zakazem powinny zostać objęte przede wszystkim miejsca, gdzie ryby się rozmnażają i dorastają do większych rozmiarów. Teraz tylko 7% powierzchni oceanów znajduje się pod jakąkolwiek formą ochrony. Na większości tych obszarów dopuszczalne są też, z pewnymi ograniczeniami, połowy komercyjne. Przykłady obszarów w pełni objętych ochroną pokazują, że „zostawione w spokoju” morze potrafi się odrodzić. Paradoksalnie, dzieje się to również z korzyścią dla rybołówstwa – dane empiryczne wskazują, że rozkwita ono w rejonach sąsiadujących z obszarami chronionymi. Naukowcy uważają, że dla zapewnienia zrównoważonego korzystania z zasobów morskich ochroną powinno zostać objęte co najmniej 30% oceanu.
Osobnym – wyrażanym wprost – postulatem mającym na celu chronić wody, ich florę i faunę, jest zaprzestanie traktowania oceanów jako wysypisk śmieci (składowania w nich odpadów) oraz jako poligonów doświadczalnych (np. poprzez przeprowadzane próby jądrowe).
Ludziom radzi się, by jedli ryby ze względu na zapotrzebowanie organizmu na dobroczynne kwasy DHA i EPA[3]. Jednocześnie kieruje się do nich ostrzeżenia o wysokim stężeniu rtęci i innych szkodliwych substancji w rybim mięsie. Ryby należy jeść i trzeba ich unikać. (Jedno i drugie zalecenie kieruje się w szczególności do kobiet w ciąży.)
Przeciętnie mieszkaniec Unii Europejskiej konsumuje ponad dwadzieścia dwa kilogramy ryb i owoców morza rocznie (mieszkaniec Polski około dziesięciu kilogramów), a spożycie to rośnie. Ponad połowa ryb, które zjadają Europejczycy, jest poławiana lub hodowana poza Europą i importowana na stary kontynent. Zgodnie z wprowadzonymi w 2014 roku unijnymi przepisami dotyczącymi ryb, mięczaków, skorupiaków i glonów, jeśli są one sprzedawane konsumentom lub zakładom zbiorowego żywienia, muszą być opatrzone informacją na temat nazwy handlowej i łacińskiej gatunku, miejsca i obszaru połowu (mapa obszarów połowowych FAO) lub kraju hodowli, a w tym pierwszym przypadku również narzędzi użytych do połowu. I rzeczywiście: etykiety większości produktów rybnych dostępnych w polskich sklepach taką informację zawierają. Cóż z tego, jeśli rozszyfrowanie oznaczeń wymaga specjalnych kompetencji? Konsument musi zadać sobie niemało trudu, aby dotrzeć do informacji o tym, gdzie konkretnie znajduje się oznaczony liczbą w klasyfikacji FAO obszar połowu i czy jest to strefa, w której populacja gatunku oferowanej nam w sklepie ryby nie jest przypadkiem zagrożona wyginięciem. Do tego jeszcze potrzebna będzie mu wiedza na temat rozmaitych rodzajów narzędzi połowowych i ich wpływu na środowisko naturalne, które przecież w każdym miejscu ma inną specyfikę. Dostęp do informacji nie idzie w parze z prowadzoną na szeroką skalę kampanią edukacyjną.
Tym, którzy nie chcą wykluczać ryb ze swojego jadłospisu, ale jednocześnie pragną być świadomymi i odpowiedzialnymi konsumentami, z pomocą przychodzi WWF Polska, co roku aktualizujące poradnik „Jaka ryba na obiad?”.
Wyprawa na zakupy z poradnikiem WWF, choć znacznie ułatwia zrozumienie informacji dotyczących pochodzenia dostępnych w sprzedaży ryb, konfrontuje z przygnębiającymi wnioskami: większość sprzedawanych w polskich sklepach ryb (poza tymi pochodzącymi z hodowli) w poradniku oznaczona jest czerwonym światłem (co oznacza, że „nie należy ich kupować, ponieważ pochodzą z niezrównoważonych połowów zagrażających środowisku, gdzie stada danego gatunku są zagrożone wyginięciem”). Dotyczy to takich popularnych gatunków jak dorsz, morszczuk czy halibut, oferowanych w popularnych sieciach polskich supermarketów. Mniejszość stanowią ryby oznaczone żółtym światłem (głównie przedstawiciele mniejszych gatunków, np. część dostępnych na rynku makreli, śledzi czy szprotek) (tu zazwyczaj zastrzeżenia budzi rodzaj użytych narzędzi połowowych). Za to wyjątek stanowią ryby oznaczone zielonym światłem: posiadające certyfikat MSC, co oznacza, że pochodzą z połowów niezagrażających przetrwaniu gatunku. Choć oferta ta jest bardzo ograniczona, to w wielu popularnych dyskontach można kupić ryby certyfikowane, których połów nie naraża ich gatunków na wymarcie i nie niszczy środowiska naturalnego.
Nic jednak nie wskazuje na to, aby opatrywanie produktów rybnych skomplikowanymi zestawami informacji mogło doprowadzić do poprawy sytuacji. W obliczu globalnego kryzysu spowodowanego przełowieniem i fatalnego stanu, w jakim znalazło się wiele populacji dziko żyjących ryb, jak najbardziej uzasadnione wydaje się zapewnienie konsumentowi dostępu do przejrzystej informacji na temat pochodzenia tego typu produktów. Być może gdyby na produktach rybnych zamiast oznaczeń zawierających specjalistyczne terminy znalazły się podobne do tych stosowanych w poradniku WWF (czerwone, żółte i zielone światło) wraz z wprost wyrażoną informacją, co oznaczają dla populacji danego gatunku, konsumentowi dane by było wykazać się odpowiedzialnością. Trudno sobie wyobrazić, żeby jakikolwiek producent umieścił na sprzedawanym przez siebie produkcie informację, będącą jednocześnie przyznaniem do winy: że „zawiera on rybę pochodzącą z połowów zagrażających środowisku, gdzie stada jej gatunku są zagrożone wyginięciem”. Być może rozwiązanie kompromisowe pomiędzy interesem producentów a świadomością konsumenta mogłaby stanowić klasyfikacja numeryczna, podobna do tej oznaczającej rodzaj chowu stosowanej na kurzych jajkach.
Globalnemu wolnorynkowemu kapitalizmowi sprzyja utrzymanie retoryki „prywatyzacji odpowiedzialności” – zgodnie z którą to jednostka dokonująca indywidualnych wyborów konsumenckich jest podmiotem obciążonym konsekwencjami decyzji. Podobny pod względem konstrukcji retorycznej argument zaczęto stosować po stronie działaczy pracujących na rzecz poprawy sytuacji: każdy jest cegiełką potencjalnej zmiany na lepsze. To podejście akcentujące odpowiedzialność zatomizowanych jednostek i ignorujące potencjał organizacji społecznej na rzecz zmian systemowych, które zdominowało narrację zrównoważonej konsumpcji, obnażyło już jednak wielokrotnie swoją słabość. Siła oddziaływania obywatela-konsumenta, o ile nie dysponuje on ponadprzeciętnym kapitałem finansowym, nie tkwi w jego indywidualnych decyzjach konsumenckich, ale w zaangażowaniu na rzecz ruchów społecznych działających na rzecz zmian instytucjonalnych, które między innymi regulują rynek dostępnych usług i towarów.
W celu zatrzymania katastrofy środowiskowej, jaką jest postępujące znikanie populacji ryb z mórz i oceanów i niszczenie ich habitatów, potrzebujemy przede wszystkim zdecydowanych działań instytucjonalnych. Choć tym razem problem jest o wiele bardziej rozległy i skomplikowany, podpowiedzi mogą stanowić inne skuteczne działania na rzecz ochrony gatunków – takie jak te, które doprowadziły do wprowadzenia zakazu wielorybnictwa czy handlu kością słoniową.
__________________________________________________
[1] Szacuje się, że obecnie aż jedna trzecia obszaru Morza Bałtyckiego to tak zwane martwe strefy, czyli miejsca, gdzie brak tlenu uniemożliwia życie wszystkim organizmom poza bakteriami beztlenowymi.
[2] M. Popkiewicz, Świat na rozdrożu, Katowice 2012, s. 317.
[3] Oceanografka i biolog morska, założycielka Mission Blue – ruchu na rzecz ochrony oceanów, Sylvia Earle, twierdzi, że kwasy DHA i EPA zawarte w rybim tłuszczu można pozyskiwać bezpośrednio z glonów, czyli tak, jak robią to ryby, które samodzielnie ich nie produkują.
#ŁAŃCUCHPOKARMOWY
8 sierpnia 2019 Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (IPCC) opublikował raport specjalny badający związek między zmianami klimatycznymi a sposobem, w jaki wykorzystujemy planetę. Zachęcamy do lektury całego raportu: https://www.ipcc.ch/report/srccl/
W cyklu ŁAŃCUCH POKARMOWY publikujemy teksty omawiające rozmaite uwikłania praktyk jedzenia i przemysłu żywnościowego oraz ich konsekwencje.