Archiwum
21.04.2017

Księga rodzaju męskiego

Mateusz Demski
Film

Tragedia w najnowszym filmie Asghara Farhadiego po raz kolejny bez ostrzeżenia wściubia nos w życie bohaterów. Ot, przez uchylone drzwi. Wchodzący właśnie na nasze ekrany „Klient”, jak to zwykle bywa w owej twórczości, to pozornie skromnie zainscenizowana przypowieść, która urasta do rangi antycznej tragedii czy szekspirowskiego dramatu. Studium psychologiczne i tradycje gatunkowe nabrane czubatą łyżką, ostre jak brzytwa dialogi, a do tego soczysty przekrój relacji międzyludzkich zdają się kluczowym składnikami tego filmu – jednego z najlepszych dzieł w karierze irańskiego reżysera.

Nic zatem dziwnego, że wracając po kilku latach do rodzinnego Teheranu, Farhadi ponownie ustawia swoją opowieść pod prawidła założeń klasycznego dreszczowca. Nagrodzony Oscarem „Klient” rozpoczyna się dosłownie od trzęsienia ziemi, które staje się źródłem dalszych nieszczęść bohaterów, młodego małżeństwa aktorów, z dnia na dzień tracących dach nad głową. Dosłowność tej katastrofy mimochodem przechodzi w feerię frustracji i negatywnych emocji, jakie towarzyszą przeprowadzce. Sytuacja zaostrza się, gdy pod nieobecność męża w dopiero co wynajętym mieszkaniu omyłkowo pojawia się nieznajomy. Uchylone drzwi, strużka krwi na posadzce i cisza przed nadchodzącą burzą. Co się właściwie wydarzyło? Tego nie wie sam Farhadi.

Zarówno postać poprzedniej lokatorki, jak i moment napaści na bezbronną kobietę, które kształtują tu i teraz bohaterów, funkcjonują gdzieś daleko poza kadrem. To znamienne, ponieważ w swoich poprzednich filmach reżyser też nie grał w otwarte karty; nie zobaczymy w nich decydującego zniknięcia Elly, nie usłyszymy słów padających z ust bohaterów, którzy przekrzykują się przez szybę lotniska czy restauracji. Przestrzeń filmów Farhadiego w dużej mierze wypełniają właśnie takie niedopowiedzenia i domysły. W „Kliencie” jest podobnie – wiadomo mało, nie wiadomo więcej. Niewiele tutaj „na pewno”, za to całkiem sporo: „podobno”, „gdzieś”, „ktoś”, „kiedyś”. Ale Farhadiemu, pokazującemu pojedynczy incydent opisany całą paletą psychologicznych napięć, udaje się przykuć uwagę widza na długo.

Fantastyczna jest choćby scena, w której małżonkowie szukają pickupa domniemanego sprawcy. Ona nerwowo błądzi wzrokiem po ulicach. On krąży po rondzie, gwałtownie hamuje, nawet na nią nie spojrzy. U Farhadiego w samym sercu intrygi po raz kolejny ujawnia się cicha, rodzinna psychodrama wsparta o profil irańskiej klasy średniej. Emad i Rana to zamożni artyści o liberalnych poglądach, których zachłyśnięcie przywilejami Zachodu okazuje się zaledwie pozornym wentylem bezpieczeństwa. Pozornym, ponieważ Emad – zamiast pozostać wsparciem dla ukochanej – w pewnym momencie daje się pochłonąć wymierzaniu sprawiedliwości i prowadzeniu prywatnych poszukiwań sprawcy. Żadnej litości, współczucia, miłosierdzia. Cokolwiek wydarzyło się pod jego nieobecność, liczy się nadwerężony honor mężczyzny, który przysłania krzywdę poszkodowanej kobiety. Twórcę „Rozstania” widocznie zajmuje patriarchalny wyprysk, który mimo tuszowania grubą warstwą dobrych manier, wciąż zalega na twarzach wykształconych i zamożnych Irańczyków. Dlatego instynkty niespodziewanie biorą górę nad powierzchowną etykietą, przemoc rodzi przemoc, a nieprzystawalność nowoczesności do założeń prawa szariatu boleśnie daje się we znaki. Ale to tylko jeden poziom z wielopiętrowej układanki.

W filmach irańskiego reżysera postawa bohaterów nie jest bowiem na stałe zameldowana w ślepych zaułkach irańskiej stolicy, nie jest też produktem kultury Bliskiego Wschodu. Niesnaski małżeństwa, które pracuje wspólnie nad teatralną adaptacją „Śmierci komiwojażera” Arthura Millera, ich nieumiejętność wypracowania kompromisu, ukrywanie prawdy przed sąsiadami, wreszcie nagromadzenie negatywnych emocji i pragnienie zemsty. Do tego bieda-osiedla, kryzys i przemoc, które czają się za każdym, teherańskim rogiem – owe okoliczności i całe spektrum emocji towarzyszą człowiekowi pod każdą szerokością geograficzną; zarówno mieszkańcom belgijskiego piekiełka z twórczości braci Dardenne, lokatorom „Placu Zbawiciela” Joanny i Krzysztofa Krauze, jak i bohaterom ostatnich filmów Cristiana Mungiu i Kena Loacha. Najnowszy film Farhadiego to ich krewniak w linii prostej, mimo że trudno stawiać między tymi narodami znak równości.

W przeciwieństwie jednak do takiego Loacha autor „Co wiesz o Elly?” wciąż nie ma ochoty iść na noże z systemem, wskazywać palcem na wywrotowe metody stawiania oporu ani rozdzierać koszuli i demonstracyjnie pokładać się przed instytucjami państwowymi. Farhadi w swoim najnowszym filmie po raz kolejny chwyta się zupełnie odwrotnej metodologii niż przedstawiciele kina proletariackiego, męczennicy za wolność słowa. Nie skupia się na ferowaniu wyroków czy inspirowaniu do geopolitycznej rewolty. Nie puka do drzwi gabinetów decydentów rządu Rouhaniego, a raczej celuje w znieczulicę społeczną i krótki termin ważności zachodnich standardów przyjętych we współczesnym Teheranie. „Klient” to zatem nie tyle pomnik ciemiężonych, o których donoszą ulotki Amnesty International wciskane w krakowskim Rynku, ile skromny portret anonimowych rodzin zatrzaśniętych w czterech ścianach blokowisk. Ktoś może nazwać to asekuranctwem, nie oznacza to jednak wcale, że Farhadi nie bierze pod lupę trudnych zagadnień i nie gasi entuzjazmu młodych ludzi szukających w jego filmach odpowiedzi na swoje pytania. Żeby dotrzeć do sumienia tego społeczeństwa, autor „Rozstania” wychodzi od ciasnego, domowego teatru, gdzie zaprasza zaledwie garstkę osób. Rozsiada się wśród sterty nierozpakowanych kartonów, przenikliwie spogląda na każdy ruch i wreszcie wyciska z nich garść spostrzeżeń, którą spokojnie może obdarzyć cały filmowy świat.

To właśnie czytelna, ogólnoludzka i wolna od dydaktyzmu ilustracja, a nie systemowe ograniczenia Bliskiego Wschodu wyniosły Farhadiego na ołtarze współczesnego kina. O mierze sukcesu i niezaprzeczalnym geniuszu filmów irańskiego reżysera zdają się decydować twórcza dobrowolność i przekora wobec oczekiwań buntowników narodu. Już dziesięć lat temu w „Perskim Nowym Roku” uwagę widza zwracali bohaterowie, którzy pragnęli żyć pełnią własnego życia na strzeżonym osiedlu w stolicy Iranu, a nie być zdalnie sterowani przez niespełnionego aktywistę. Jak zresztą sam podkreśla w wywiadach, Farhadiego nie interesują spektakularne czyny czy zgrabne historie z wyraźnie rozciągniętym początkiem i końcem, a wycinek codzienności uchwycony czujnym okiem kamery.

Niezależnie od politycznego skandalu, pod którego znakiem upłynął sukces „Klienta” na tegorocznej gali wręczenia Oscarów, Farhadi pozostał wierny esencji swojej twórczości. Jego nieobecność na salonach Dolby Theater, spowodowana podpisaniem dekretu przez Donalda Trumpa, który zamknął wrota Stanów Zjednoczonych przed tysiącami obywateli Sudanu, Libii, Somalii, Syrii, Iranu, Iraku i Jemenu, to coś więcej niż tylko wyraz solidarności z rodakami. Między wierszami listu odczytanego tamtego wieczoru przez Anousheh Ansari – pierwszą Irankę w kosmosie – reżyser przemycił bowiem orędzie do całego świata, który podobnie jak i jego kino powinien być wolny od podziałów i nierówności. Nie ulega wątpliwości, że w dobie liberalno-demokratycznego kryzysu ponadnarodowa dewiza jego kina przekroczyła granicę ekranu, stanęła oko w oko z widzem i jednym płynnym ruchem dotknęła filmowego absolutu.

 

„Klient”
reż. Asghar Farhadi
premiera: 21.04.2017