Archiwum
22.06.2020

Książka jak test Rorschacha

Mateusz Witkowski Piotr Marecki
Literatura Rozmowy

Dwa tygodnie, 4872 przejechanych kilometrów, kilkadziesiąt instastories i cała masa skrajnie różnych komentarzy. Z Piotrem Mareckim – specjalistą od mediów cyfrowych, autorem książki „Polska przydrożna” – rozmawia Mateusz Witkowski.

Mateusz Witkowski: Czy człowiekowi, który sprawił, że boty publikowały na Twitterze fragmenty tekstów komunistycznych cenzorówzlecił Mechanicznym Turkom z Amazona pisanie wierszy, możemy wierzyć, że „Polska przydrożna” to spontaniczny dzienniczek, notatki pisane „stylem zerowym”, bez większych ambicji?

Piotr Marecki: Przepraszam, że zacznę od teoretycznego pojęcia, ale ta książka też jest „technotekstem”. Tym terminem można określić utwory, których znaczenie nie wynika wyłącznie z samej warstwy tekstowej, ale i z zastosowanego narzędzia, z całego procesu twórczego. Katherine Hayles pisała w „Writing Machines”, że to, co najistotniejsze w literaturze, czyli tropy, wytwarza się tutaj również na poziomie technologii. Stąd „technoteksty”: akcent rozkładamy po równo na tekst i technologię. Jak zauważyłeś, już wcześniej wykorzystywałem duże platformy kapitalizmu, czyli Google, Twitter czy Amazon, aby „zrobić” z nich literaturę. Tym razem wybór padł na Instagram.

Piszesz wielokrotnie o nagrywaniu „instastorek” – już dawno nie widziałem, żeby jakieś słowo budziło tak gorące emocje.

Bardzo mnie zaciekawiło, jakie jeszcze słowa nie przystawały do literatury polskiej. Rozmawialiśmy ostatnio o tym ze znajomymi pisarzami. Jeden z nich stwierdził, że w PRL-u czytelnicy długo nie mogli zaakceptować słowa „plecak”! Wracając do „instastorek”: jeździłem po Polsce, robiłem notatki, zdjęcia, nagrywałem „instastorki”, to był rodzaj dwutygodniowego sieciowego performansu, który był ulotny, ponieważ „instastorki” są dostępne na Instagramie przez 24 godziny. A nie robiłem żadnych archiwizacji.

„Polska przydrożna” jest więc koniec końców bazą danych wrzuconą w idealne medium analogowe, jakim jest książka. To swego rodzaju spis w Excelu – lista nazw miejscowości, menu przydrożnych barów, przejechane kilometry i tak dalej – na pewno nie mamy tu do czynienia z tradycyjną narracją o precyzyjnym kształcie. To raczej wydrukowany Instagram [śmiech].

„Polska przydrożna” wykracza znacznie poza materialną książkę. Cały czas wrzucasz do mediów społecznościowych skriny z komentarzami zamieszczonymi między innymi na Lubimy Czytać, podkręcasz atmosferę, animujesz dalszą dyskusję.

Na początku planowałem, że będę to robić jedynie przez dwa tygodnie, czyli tyle, ile trwał mój road trip. Ale okazało się, że opinii jest zbyt dużo; musiałem kontynuować.

A może właśnie tutaj ujawnia się najsilniej eksperymentalny wymiar całego przedsięwzięcia? Pisarze i pisarki umieszczają na swoich profilach co najwyżej pozytywne recenzje, ewentualnie najbardziej oryginalne inwektywy. A ty w pewnym sensie stworzyłeś książkę totalną, która żyła na długo przed publikacją i ma swoją kontynuację na Facebooku i Instagramie.

Przyznam, że nieco mnie zaskoczyło, że ludzie reagują na nią w tak ożywiony sposób. To przecież książka pozbawiona narracji, ot, taka „Polska sauté”, beznamiętny zapis pozbawiony moich subiektywnych opinii. Okazuje się jednak, że jest z nią trochę tak jak z testem Rorschacha – czytelnicy tworzą sobie na jej bazie własną opowieść, która może mieć skrajnie różne znaczenia.

Niektórzy piszą mi o tym, że mają fatalne doświadczenia z czasów, gdy mieszkali w tytułowej Polsce przydrożnej i chcieli znów zanurzyć się w tej ohydzie. Inni kojarzą ją raczej z idyllą, z sielskością prowincji. Jeszcze inni są nią rozzłoszczeni do tego stopnia, że ciskają książką o ścianę. Bardzo to szanuję – i mówię to bez ironii. To krzepiące, że literatura może wzbudzać jeszcze tak silne emocje.

Osoby przyzwyczajone do „standardowej” oferty Wydawnictwa Czarne nie były raczej zachwycone. A może „Polska przydrożna” to odtrutka na polską szkołę reportażu?

Nie mam żadnych ambicji, aby dyskutować z tą konwencją, na co dzień czytam zresztą zupełnie inne lektury. Chodziło mi raczej o to, o co zazwyczaj chodzi w eksperymentach: o przesunięcie granic, których nikt do tej pory nie przesunął. Tak jak w naszej awangardowej tradycji: możemy iść wytyczoną wcześniej drogą, ale możemy też użyć „zwrotnicy”, czyli przestawić sposób wyrażania się na inny tor.

Spędziłem trochę czasu w Ameryce na kampusach różnych uniwersytetów, w bardzo skorym do eksperymentów towarzystwie, wśród ludzi, którzy próbują tworzyć poezję przy pomocy bakterii lub szukają pomysłu na to, jak nauczyć programy komputerowe ironii, tego typu sprawy. W Krakowie z kolei często spotykam się z „tradycyjnymi” reporterami, Milczarkiem, Szczerkiem, Olą Wojtaszek, autorami, którzy jeżdżą w dane miejsce, wyczuwają jego atmosferę i zdają z tego relację. Być może w „Polsce przydrożnej” te dwa doświadczenia jakoś się ze sobą łączą.

Czyli bardziej próba pokazania, że można inaczej niż prztyczek w nos Szczygłów czy Springerów?

Zdecydowanie. W ogóle nie miałem zamiaru tworzyć reportażu. Wydawnictwo Czarne także ani razu nie przedstawiało książki „Polska przydrożna” jako reportaż. Ani razu. Mam wrażenie, że czytelnicy w wielu tekstach chcą widzieć literaturę reportażową. Jakiś czas temu wydaliśmy w Ha!arcie książkę „Sezon grzewczy”. To też była swego rodzaju baza danych, zbiór wypowiedzi krakowian na temat smogu. Jak się okazało, tę książkę też traktowano jako coś publicystycznego, jako pisarstwo non fiction, nie jako eksperyment, w którym jako nadawcę mamy miasto, a nie pojedynczego autora czy autorkę.

Tym razem przerosło to wszelkie moje oczekiwania. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że zadziałała masa czynników zewnętrznych: traf chciał, że „Polska przydrożna” ukazała się w samym środku pandemii, w momencie, gdy pojawiły się słowa w rodzaju „mikroturystyki”. Książka wpasowała się więc w atmosferę zamknięcia, kiedy nie można było wychodzić do parku i lasu, nie mówiąc o jeżdżeniu po Polsce bez celu. Wiem od czytelników, że wiele osób „podróżowało” wtedy po Polsce z tą książką.

Myślisz, że gdyby miała swoją premierę kilka miesięcy wcześniej, byłaby czytana w inny sposób?

Niewykluczone. Ziemowit Szczerek pisał o niej w lipcu 2019 roku na swoim profilu Facebookowym jako o książce na temat ludu. Takiej, która pozwala na zanurzenie się w „prowincji” (to słowo to oczywiście tylko wytrych), pokazanie podmiotowości osób oraz miejscowości niedostrzeganych do tej pory przez liberalną część dyskursu publicznego.

À propos liberałów: zaznaczasz, że nie zależało Ci na prowokacji, że nie sięgasz po ironię. Mam jednak wrażenie, że autoironii jest tu całkiem sporo. Już w pierwszym akapicie padają określenia less waste, road trip i tak dalej. Nie wierzę, że to przypadek.

No tak, to celowa zagrywka. Wiąże się to zresztą z ogólnym założeniem: mam wrażenie, że jesteśmy bardzo „naczytani” – setki postów na Facebooku dziennie, modne książki z Krytyki Politycznej i Karakteru, wszędzie pełno diagnoz. To pragnienie diagnozowania i formułowania ogólnych teorii sprawia, że trochę umyka nam detal. Innymi słowy: widzimy las, ale nie dostrzegamy pojedynczych drzew. Zależało mi na tym, aby pokazać moich rozmówców i rozmówczynie w całej ich wyjątkowości czy odrębności. Dlatego też Maro (bo obstaję przy tym, że jako Piotr Marecki widziałem podczas podróży również inne rzeczy, a relację zdaje mój bohater) jest dość przerysowany, postawiony w pewnej kontrze wobec osób, które spotyka. Mówi o poliamorii, zachęca jednego z mieszkańców Podkarpacia, aby nie kosił trawy przy domu, bo niszczy to środowisko.

Za to koszenie trawy szczególnie Ci się dostało – przyjechał profesor z Krakowa i poucza miejscowych.

A przecież sam prezydent RP jeszcze kilka dni temu mówił, że jest susza i że nie trzeba cały czas kosić trawników, a raczej inwestować w łąki. A tak poważnie: to rzeczywiście jeden z bardziej hejtowanych fragmentów książki. Pochodzę z Podkarpacia i mam sporo wspólnego ze środowiskiem wiejskim, pamiętam, że u nas nie kosiło się trawy koło domu właśnie ze względu na bioróżnorodność, która znajduje się w tych zaroślach. Poprosiłem zresztą o blurba pana Stefana ze Święcan, który jest pszczelarzem – on sam grozi palcem wszystkim wokół, którzy niepotrzebnie koszą trawę. Więc nie jest to wymysł jakichś tam miastowych ekologów.

To samo tyczy się less waste: pamiętam dobrze PRL, wtedy wszyscy byliśmy oszczędni, używaliśmy wielokrotnie tych samych opakowań, nie marnowaliśmy jedzenia. Zwykłe praktyczne podejście, a nie jakaś hipsterska moda z Warszawy, Krakowa czy Bushwicku w Nowym Jorku. Dostaje mi się też za „termos ze Stanów”, który miałem ze sobą. Otóż: kosztował pięć dolarów. Pomyśl tylko, ile plastikowych kubków bym zużył, wypijając te hektolitry kawy, gdyby nie on.

Sporo osób zarzuca Ci jednak protekcjonalne, nieco kpiarskie podejście: paniczyk z uniwersytetu i ze środowiska literackiego nie może się nadziwić, jaka ta prowincja dziwaczna i zacofana. Nie uwiera Cię to? 

Ciężko mi się do tego odnieść. Jak wspomniałem, sam pochodzę z „ludu”, jestem pierwszą osobą z mojej rodziny, która poszła na studia. Z przyczyn ekonomicznych mieszkałem do trzydziestego roku życia w akademiku. Wątek związany z moją rodziną pojawia się zresztą w książce. Odwiedzam moją mamę, która martwi się, że termometr pęknie, bo temperatura wynosi tego dnia prawie pięćdziesiąt stopni w słońcu. Może mało kto w „Polsce przydrożnej” nazywa te zjawiska i zmiany „global warmingiem”, ale wszyscy widzą, że coś jest nie tak.

Sporo uwag płynie jednak ze strony oczytanych mieszczuchów. Może nie wszyscy chcą uwierzyć w to, że prowincja nie jest tak sielska, jakbyśmy tego chcieli? Może działa mechanizm wyparcia?

Co do przypisywania mi złych intencji: Olga Drenda pytała niedawno: „czy przypadkiem nie jest tak, że ludzie czasami chcą widzieć w każdym oku »miejskim« oko uprzedzone?”. W moim wypadku też pojawia się jakieś domniemanie szyderstwa, którego w „Polsce przydrożnej” nie ma.

Słyszałem skrajne opinie, na przykład że to mieszczańska książka czy że stanowi ona mój „wiejski coming out”. Kiedy wspominam o malutkich barach i nietypowych potrawach, które tam znajduję, to nie po to, aby sobie z nich żartować. Gdybym jeździł po Stanach, pisałbym o dinerach. Jeżdżę po Polsce, więc piszę o przydrożnych knajpach. Wynika to z zastosowanej przeze mnie metody – każdy widzi w książce to, co chce widzieć.

Ja widzę zawoalowaną krytykę transformacji i centralizacji. Piszesz o „Dziewczynie, której nie skrzywdził kapitalizm”, a z tyłu głowy mamy wszystkie te, które zostały przez kapitalizm skrzywdzone. Obserwujemy też ucieczkę młodych ludzi z rodzinnych miejscowości, przenoszenie instytucji do większych ośrodków miejskich, martwotę dawnych PGR-ów.

Nie powiedziałbym na pewno, że moja książka jest właśnie o tym, zgadzam się jednak, że – nawet przy udziale tego „bezosobowego oka” – jakoś wychodzi to na wierzch. Weźmy choćby te wszystkie wsie, w których kompletnie nie działa komunikacja publiczna. Poznałem starszych ludzi, którzy nie potrafią obsługiwać bankowości online, więc składają się raz na jakiś czas na busa, który zawiezie ich do miasta, do oddziału banku, gdzie będą mogli zrobić przelew.

Zgodzisz się jednak, że to przede wszystkim książka o ludziach? Szczerek miał w tym względzie rację.

O ludziach, o tożsamościach, o bardzo różnych Polskach – na pewno. Mamy tu Polskę byłych PGR-ów, ale też Polskę, która nie posiada określonej tradycji, więc stara się wymyślić ją sobie na nowo – na przykład panie szyją stroje regionalne wedle własnego pomysłu i fantazji. Mamy Polskę rolną, Polskę traum wojennych, ale i Polskę przedsiębiorczości. W Śremie napotkałem na prawdziwe kapitalistyczne DIY: pan, u którego wynająłem nocleg, prowadził mnie do pokoju przez telefon, następnie poprosił o zrobienie zdjęcia dokumentu, który położyłem na pościeli. Wykapane Airbnb, ale bez całej aparatury – strony www, aplikacji.

Ta różnorodność jest czymś cennym. Na pewno komplikuje się tu takie myślenie o Polsce A i B. Pokazuję mimochodem różne przyzwyczajenia, różne języki, zwyczaje, potrzeby. Oraz godność bohaterów, którzy nie nazwaliby się raczej Polską B, C czy D. Między innymi po to wymieniam nazwy tak wielu miejscowości – aby dodatkowo podkreślić ich istnienie. Ktoś napisał, że do tej pory były białymi punktami na mapie.

A może „Polska przydrożna” zadaje kłam stereotypom? Na samym początku krakowski kolega Mara przestrzega go, aby na siebie uważał, bo można „dostać w mordę”. Sama podróż przebiega natomiast dość harmonijnie.

Myślę, że to też wyszło mimochodem. Ale rzeczywiście, moi bohaterowie są raczej niejednoznaczni. Weźmy choćby konserwatywnego, pobożnego rolnika z Podkarpacia, z którym nawiązałem znajomość. Wedle, no właśnie, diagnoz, byłby on typowym przedstawicielem podkarpackiego ludu. Tymczasem sprawa jest bardziej skomplikowana, bo facet dorabia, handlując narkotykami, wspominam o tym zresztą w książce. Jeżeli ktoś przeczyta „Polskę przydrożną” uważnie, to dostrzeże te wieloznaczności.

Wracając jeszcze do rozmów o ekologii i innych: co jest lepsze – pogadać z drugą osobą w sposób otwarty, nie krygując się i nie udając innej osoby, czy może przemilczeć te kwestie i zakładając, że druga osoba i tak nie zrozumie. Czy to nie byłoby tak naprawdę pogardliwe? Przecież gdy siedzisz z kolegami w knajpie, to rozmawiasz z nimi w otwarty sposób. Swoją drogą: niektórzy twierdzą, że mojego bohatera w ogóle nie interesują mijane miejscowości i ich mieszkańcy. Wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie i że specjalnie tego nie ukrywałem.

Tu pełna zgoda: Twojego bohatera bardzo interesuje to, co mają do powiedzenia jego rozmówcy. Smutne wydaje się jednak, że wielu z nich kompletnie nie interesuje się swoim otoczeniem – jakby to wieloletnie marginalizowanie Polski powiatowej i przydrożnej sprawiło, że przestaliśmy wierzyć w to, iż nasza miejscowość może być ciekawa.

Jak pewnie zauważyłeś, w „Polsce przydrożnej” nie ma profesjonalizmu w niczym: w empatii, w obserwowaniu. Bohater celowo nie wykonuje żadnego riserczu przed wyruszeniem w road trip. Obserwuje i słucha, nie jest uprzedzony. W książce jest taka scena: na pytanie, z czego jest znana ta miejscowość, bohater odpowiada „ja wiem, czy jest znana?”. Gdy poproszono mnie, abym wybrał zdjęcia do książki, zauważyłem, że na wielu z nich można znaleźć wyblakłe, nieaktualne tablice informacyjne. Jest też przydrożna dekoracja – zegar zrobiony z opon, na którym brakuje wskazówek. Cała ta wycieczka samochodowa to taki schulzowski trzynasty miesiąc, który rządzi się inną, osobną logiką. Ale też nie idzie mi o jakieś estetyzowanie.

I proszę, mamy nawiązanie literackie – a przecież miał być „styl zerowy” i antyliteratura.

Jest jedna książka, która naprawdę zainspirowała mnie do napisania „Polski przydrożnej”. Chodzi o „Fidget” Kennetha Goldsmitha – jej tytuł znaczy mniej więcej tyle, co „wiercenie”. Goldsmith, nawiązując do „Ulissesa”, postanowił, że przez cały dzień będzie notował każdy ruch swojego ciała, każde drgnienie mięśni – przecież nasze ciało porusza się bez przerwy, nawet wtedy, gdy leżymy na kanapie i czytamy książkę. W ten sposób pokazał, że nasz organizm ma własny język, na który zwykle nie zwracamy uwagi.

Ja nie poszedłem aż tak daleko: nie informuję o każdej zmianie biegów w samochodzie, ale tak naprawdę nie jadę przez Polskę, raczej się wiercę. To nie jest klasyczny road trip: podróż z punktu A do punktu B, zatrzymywanie się przy najważniejszych atrakcjach turystycznych, zabytkach i tak dalej. Piszę raczej o tym, co jest „pomiędzy”.

Co jest w takim razie „pomiędzy”, co Cię tak naprawdę olśniło w trakcie tej podróży?

Wielkich olśnień brakowało, bo taka była istota całego tego eksperymentu. Ujęły mnie lub zaskoczyły małe rzeczy. Piszę na przykład o dniu, w którym nie wydarzyło się właściwie nic. Zobaczyłem wówczas przetrząsarkę do siana zaparkowaną w niedużym mieście na skraju drogi, jak samochód. Na mnie takie rzeczy robią wrażenie. Jako osoba uciekająca notorycznie z symulakrycznego, zaprojektowanego dla turystów Krakowa, szukam miejsc niepowtarzalnych, należących do świata niesieciowego, bez restauracji odwiedzonych przez Magdę Gessler.

Zaskoczyło mnie też województwo zachodniopomorskie. Do tej pory bywałem tam tylko w większych miastach. Tymczasem tamtejsze wsie w niczym nie przypominają tych z Podkarpacia czy Małopolski lub z uporządkowanej, dostatniej Wielkopolski – długo obawiano się tu, że Niemcy wrócą i upomną się o swoje, nie stawiano więc raczej nowych budynków. Ale wciąż chodzi raczej o detal, o wyjątkowość, nie o formułowanie ogólnej teorii na temat tych miejsc. Chociaż takie diagnozy się pojawiają. Trafiłem na opinię, że piszę o rodzącym się z wolna faszyzmie, o spauperyzowanych ludziach pracy. Wiele fragmentów książki ma się nijak do tych tez.

Co robisz, gdy trafiasz na tego typu interpretacje? Irytujesz się, czy dalej przeważa model „tekst jest otwarty, każdy czytelnik robi z niego użytek”?

Wychodzę tu z pozycji profesora zajmującego się mediami cyfrowymi, nie socjologa czy antropologa. Jeżeli ktoś chce z „Polski przydrożnej” wyciągnąć tak daleko idące wnioski, to jego sprawa. Ja po prostu jeżdżę i nagrywam sobie instastorki.