Archiwum
08.10.2019

Książę motłochu

Marcin Stachowicz
Film

Boooom!, Kaboooom!, Splash!, Zaaap! Jeśli komiksowe onomatopeje mają dźwięczeć odgłosami ciał splecionych w morderczym uścisku, to ciało Jokera powinno wydawać serię metaliczno-wilgotnych plaśnięć. Ten zielonowłosy gąszcz przeciwstawnych energii – okrucieństwa i niezdarności, depresji i dzikiej radości, popędu i inteligencji – urósł do rangi współczesnego mitu. Jest popkulturową hydrą o nieskończonej liczbie głów, które odradzają się w coraz to nowszych aranżacjach i z matematyczną precyzją dopasowują się do aktualnych lęków społecznych. Ostatni Joker Christophera Nolana i Heatha Ledgera (bo do drużyny nie zaliczam okrutnego żartu w wykonaniu Jareda Leto) przybrał formę bliską siłom natury – był nieprzewidywalnym chaosem, gwałtem na racjonalnym umyśle, czystym i bezinteresownym terrorem. Pozostawił po sobie wrażenie otarcia się o coś nie z tego świata, a przynajmniej – nie ze świata, który wznosi mury, bariery i granice, żeby garstce uprzywilejowanych zapewnić nieprzerwane poczucie bezpieczeństwa.

Joker Todda Phillipsa – pana od komediowej trylogii „Kac Vegas” – jest natomiast takim bratem bliźniakiem Jokera-Ledgera, który chodził do publicznej podstawówki, kupował bułki w piekarni tuż za rogiem i codziennie wlepiał ślepia w telewizyjne talk shows. Bardziej ludzkim od wszystkich ołowianych figurek Marvela i postaci DC Comics razem wziętych, z ekscentryzmami dokładnie przebadanymi i zdiagnozowanymi przez konsylium lekarskie. Może nawet zbyt dokładnie, bez pozostawiania miejsca na interpretacje, z nożem wbitym w plecy tajemnicy. Joker Phillipsa to postać rodem z brudnych ulic, świata niskich zarobków, dogorywającego prawa pracy, rozmontowanych usług publicznych, urągających godności warunków mieszkaniowych i rosnących nierówności majątkowych. Chociaż Phillips umieszcza fikcyjne Gotham w „prawdziwych” nowojorskich latach 80. – od legendarnej czołówki wytwórni Warner Bros. aż po sposób patrzenia na zaplutą wielkomiejskość wyraźnie inspirowanych „Taksówkarzem” i „Królem komedii” Martina Scorsese – my i tak doskonale wiemy, co kryje się za tą historyzującą dekoracją: kryzys, protest, bunt, zamieszki. Nagłówki tabloidów wrzeszczące: „Zabić wszystkich bogaczy!”. Uczestnicy demonstracji w maskach klaunów zaprojektowanych na wzór tych z podobizną Guya Fawkesa. Rzeczywistość pokolorowana czarną komiksową kreską stoi za naszymi plecami i głośno dyszy. Będzie tu może za rok, może za dziesięć lat, a może nigdy. Przypadkiem albo na wyraźne zaproszenie.

W centrum rewolucyjnej zawieruchy kołysze się Arthur Fleck, Joker w interpretacji chyba jedynego żyjącego obecnie aktora, który umiał sobie poradzić z emocjonalną ambiwalencją komiksowego księcia zbrodni. Kiedy wszyscy drżeli ze strachu, że film Phillipsa będzie piętnował osoby z problemami psychicznymi, Joaquin Phoenix zagrał człowieka zniszczonego przede wszystkim fizycznie i społecznie. Owszem, Fleck bierze różne rodzaje leków przeciwpsychotycznych, a w sytuacjach stresowych miewa napady opętańczego śmiechu, ale większość jego dolegliwości to efekt uszkodzenia ośrodkowego układu nerwowego. Otoczenie dostrzega tylko zewnętrzne symptomy choroby – dziwaczne i potencjalnie niebezpieczne grymasy i tiki – i dlatego usiłuje wdeptać ten niezrozumiały cielesny chaos w ziemię, częstując go szyderstwem, izolacją, pogardą, a w końcu – pięścią i glanem. Niepełnosprawność Flecka skazuje go na tymczasową i niskopłatną pracę klauna do wynajęcia, w ciasnym mieszkaniu gniecie się ze schorowaną matką, która wymaga stałej uwagi i opieki. W chaosie codzienności sfrustrowany człowiek ogląda na ekranie telewizora, jak złotousty komik Murray Franklin (Robert De Niro) spija uśmiechy i atencję tłumów, a miliarder Thomas Wayne grozi paluszkiem roszczeniowym lumpenproletariuszom. Struna napina się coraz bardziej i bardziej, racjonalna powierzchnia pęka pod naporem absurdów systemu i zwykłych zbiegów okoliczności.

Arthur sam marzy, żeby występować jako standuper – zapisał zeszyt pomysłów, nie ma natomiast realnych możliwości fizycznych, żeby pójść o krok dalej. Jest prawdopodobnie najsmutniejszym komikiem świata, który o sobie mówi, że nie wie i prawdopodobnie nigdy się nie dowie, co to prawdziwa radość i szczęście. Polityka cięć w sferze socjalnej i opiece medycznej odcina go od psychologów i refundowanych leków. Gdy fabularnie zaczyna się okres depresji, gra Phoenixa wchodzi w jakieś absolutnie otchłanne, nieokreślone rejestry: śmiech jest jednocześnie grymasem bólu, rozpacz niesie ze sobą coś niepokojąco zabawnego, pomalowane kąciki ust bywają w tej samej chwili podniesione ubawem i zmarszczone smutkiem. Wtedy też, na dobrze przygotowanym gruncie, pojawia się broń, a razem z bronią – odwet. Nie jest to jednak „paroksyzm szokującej przemocy”, którego tak bardzo obawiali się amerykańscy strażnicy moralności. Mord i transgresja są u Phillipsa w gruncie rzeczy czymś przypadkowym, mechanicznym, pozbawionym typowego jokerowskiego sadyzmu. Przemoc rozgrywa się na zasadzie akcji i reakcji, co wcale nie oznacza, że reżyser próbuje w jakikolwiek sposób usprawiedliwić metody bohatera. Raczej chłodnym okiem patrzy na nakręcającą się spiralę zła i umieszcza własne spostrzeżenia w konwencji surowego realizmu, bez tradycyjnych obcisłych trykotów i blockbusterowego przepychu.

Trudno mi też zrozumieć, że niektórzy za wszelką cenę próbują doszukać się w „Jokerze” apologii kultury przemocy i zemsty w wersji idealnej dla sfrustrowanych amerykańskich inceli czy potencjalnie destrukcyjnego nawoływania do użalania się nad sobą. Jeden z moich ulubionych amerykańskich krytyków – David Ehrlich z portalu IndieWire – napisał nawet, że film Phillipsa to typowa opowieść o białym narcystycznym kolesiu, którym kieruje patologiczne pragnienie zwrócenia na siebie uwagi całego świata. Amerykańskie pisanie o kinie chyba nie potrafi sobie wyobrazić bohatera innego niż skrajny indywidualista. W moim odczuciu nowy Joker jest raczej uniwersalną figurą kruchego życia, nie żadnym samotnym wilkiem. Jego rozterki to nie wielkościowe rojenia przemocowego chłopca (wycinanki z nagimi kobietami, które czasami wkleja do zeszytu, nie są dla mnie wystarczająco mocnym dowodem), ale sprawy zupełnie podstawowe. Na przykład jak przeżyć w brutalnym świecie bez narażania swojego ciała na cierpienie albo jak się w tym świecie zrealizować zawodowo. Kapitalistyczna opowieść głosi, że żadne bariery klasowe nie istnieją, że wystarczą ciężka praca i odrobina talentu, a sukces i szczęście staną przed nami na wyciągnięcie ręki. Prawda jest tymczasem dość przerażająca: aspiracje stale rosną, za to możliwości awansu spadają. Nie da się rozwijać w nieskończoność, a czasami nie da się w ogóle.

Fleck doskonale zdaje sobie sprawę, że między miejscem, które przewidziało dla niego neoliberalne społeczeństwo, a tym, co wtłacza mu się do głowy jako normę spełnionego życia, zawsze będzie ziała czarna dziura. Fakt, że sięga po broń i staje się demonicznym Jokerem, nie jest wcale nawoływaniem do przemocy jako remedium na nierówności i wykluczenie. To raczej banalna w swojej istocie przestroga. Z Gotham uciekło państwo, uciekły instytucje, uciekła empatia. Zostały frustracja oraz tania amunicja. To, co się z tego połączenia rodzi, jest być może komiksowo przerysowane, nierzeczywiste, nadmuchane pretensją. „Joker” to jednak w pierwszej kolejności mit – jego rdzeń jest niezmienny, osnowa zależy natomiast od momentu historycznego. Dzisiaj Joker może być antykapitalistycznym buntownikiem i trybunem ludowym, jutro będzie wysadzał elektrownie węglowe i zalesiał Puszczę Amazońską z tym samym makijażem klauna na twarzy. Taka to już niewdzięczna rola globalnego księcia chaosu: być w wielu miejscach jednocześnie, reagować na lęki – a w końcu (miejmy nadzieję) zostawić nas w spokoju. Przynajmniej do czasu następnego filmu.

 

„Joker”
reż. Todd Phillips
premiera: 4.10.2019

© Warner Bros. Pictures