Anglia, XIX wiek. Młoda dziewczyna wychodzi za mąż za szlachcica. Nie znają się, nigdy wcześniej się nie widzieli. W noc poślubną stają przed sobą w głównej, bogato wystrojonej sypialni jego ogromnej posiadłości. Oboje wydają się niepewni dalszego kroku, oboje z trudem próbują zainicjować rozmowę, przełamać lody, zrobić następny krok. W końcu on każe jej się rozebrać. Ona zrzuca z siebie koszulę nocną i staje przed nim naga, naraz zestresowana i podekscytowana; pełna nadziei na początek życia, które może okaże się nie tak okrutne i ubezwłasnowolniające, jak się wydaje. Przez chwilę panuje cisza, postaci bez słowa patrzą sobie w oczy. W końcu on kładzie się do łóżka i gasi lampę. Ona patrzy na niego zdezorientowana, niepewna, co zrobić dalej. Cisza utrzymuje się na tyle długo, że sam widz zaczyna mieć wątpliwości co do intencji mężczyzny. Potem następuje cięcie. Na ekranie pojawia się tytuł.
Tak zaczyna się „Lady M.”, debiut filmowy znanego wcześniej głównie z dokonań teatralnych Williama Oldroyda. W polskim tytule zdecydowano się sprytnie ukryć pełną wersję obecnego w oryginale nazwiska za tajemniczym „M” zakończonym kropką, ale chyba wypadałoby jednak wiedzieć, że rozchodzi się tutaj o słowo „Macbeth”. Ponieważ główna bohaterka (ani żadna z postaci w filmie) nie nosi tego nazwiska, a nawet żadnego nazwiska rozpoczynającego się na literę „M”, niefortunny skrót może wprawić niektórych w konsternację. Wyjaśnienie genezy tytułu jest następujące: nie mamy tu do czynienia z adaptacją czy reinterpretacją „Makbeta” Szekspira, a z adaptacją rosyjskiej sztuki „Powiatowa lady Makbet”, przeobrażonej w celu dostosowania do angielskich realiów (skojarzenia z „Tronem we krwi” Kurosawy jak najbardziej na miejscu). Najwyraźniej polski dystrybutor nie chciał odstraszyć potencjalnych widzów poczuciem obcowania z Szekspirowskim dramatem, ale nazwisko wcale nie jest tak bez znaczenia, jak mogłoby się początkowo wydawać – wysokie tony angielskich tragedii zawsze wydają się bliskie głównego toru fabuły.
„Lady M.” w swoim założeniu to być może najciekawszy film kostiumowy od czasów „Wichrowych wzgórz” Andrei Arnold, które, choć w zupełnie odmienny sposób, również stawiały sobie za cel rozsadzenie utrwalonych zasad gatunkowych i zaskoczenie widza nieoczywistym podejściem do tematu. Tam głównym zabiegiem było jednak przerobienie klasycznego melodramatu w eksperymentalne kino niezależne, a tu bliżej jest zdecydowanie do niepokojącego, stonowanego thrillera, którego nieregularny rytm każe bez przerwy trzymać się na baczności. Oldroyd używa kostiumowej konwencji do wyciągnięcia z historii kontekstów nierówności płciowej, rasizmu i religijnej opresji, ale pokazując je przez pryzmat swoich postaci i łączących je relacji, tworząc specyficzny portret epoki widzianej w perspektywie konkretnej jednostki. Z czasem fabułą nabiera jednak coraz większego tempa i na pierwszy plan wysuwa się komplikująca się z każdą sekundą intryga.
„Lady M.” to przede wszystkim kinowe doświadczenie garściami czerpiące z innych pozycji, ale na tyle oryginalne, aby skutecznie przyciągnąć uwagę i zaskoczyć nieświadomego nadchodzących atrakcji widza. Pełno tutaj erotycznego niepokoju, przedłużającej się ciszy, wszechogarniającego poczucia stłamszenia i osaczenia. Główna bohaterka, Katherine, ignorowana przez otoczenie i sprowadzona przez społeczeństwo do pozycji cichej i grzecznej towarzyszki, snuje się bez przerwy po opustoszałej posiadłości, ubrana w odświętną błękitną suknię, której nikt poza służącą nigdy nie zobaczy. Zarówno stroniący od kontaktu cielesnego partner, jak i jego zaborczy ojciec powstrzymują ją od wychodzenia z domu w celu „utrzymania dobrego zdrowia”. Jej nieuniknione oswobodzenie się z tego spętania to jednocześnie bunt przeciwko spłaszczającym życie konwenansom, przeciw patriarchalnemu społeczeństwu, a nawet bunt wewnątrzfilmowy – reprezentowany przez rozdwojoną formę, z początkiem seansu stonowaną i opartą na statycznych ujęciach, a z biegiem czasu wprowadzającą nieoczekiwane ujęcia z ręki i dosadne sceny erotyczne. Nic nie jest tutaj jednak tak piękne i ostateczne. Rozwijająca się intryga dosadnie przypomina, że za każdą rewolucję trzeba zapłacić pewną cenę, a moralność nie zawiera się w klarownej, czarno-białej skali. Wrażenie to potęguje utrzymujący się przez cały seans subtelny podtekst czarnego humoru, nadający całości posmak gorzkiej ambiwalencji, ale także pozwalający na czerpanie z seansu przewrotnej przyjemności. „Lady M.” można więc z powodzeniem oglądać jako moralitet, z werwą punktujący niejednoznaczności podejmowanych przez postaci czynów i nie wstrzymujący się przed ironią, ale można też jako klasyczny thriller, w którym rozwijająca się intryga pozwala na pełne napięcia wyczekiwanie rozwiązania sunącej wściekle w kierunku konkluzji akcji. I chociaż ostatni akt cierpi na zdecydowany nadmiar atrakcji, a tempo filmu, wcześniej konsekwentne i odpowiednio przemyślane, zaczyna gubić rytm, wciąż ciężko oprzeć się hipnotyzującej sile tego małe dziełka, posiadającego w sobie nieoczekiwaną moc.
Można by zapewne mnożyć kolejne zarzuty wobec obrazu Oldroyda, zarzucić mu nadmierną teatralność czy typowe dla obcowania z debiutanckimi dokonaniami poczucie nadmiaru prezentowanych pomysłów, jednak to, jak „Lady M.” łączy ze sobą tak różnorodne elementy, bez zająknięcia przechodząc od melancholijnego studium samotności, przez ironiczną tragikomiczną farsę, aż do rozbuchanego dramatu szekspirowskiego, a czasami wykorzystując je wszystkie naraz, sprawia ogromne wrażenie. A to typowe dla thrillerów miłe uczucie obcowania z czymś moralnie nieodpowiednim, ale podświadomie ekscytującym jest tutaj jak najbardziej obecne. W wiktoriańskiej Anglii nie ma odpowiedniego miejsca dla Katherine – jej próby odnalezienia się w tym szalenie niesprzyjającym świecie są, przynajmniej do pewnego stopnia, skazane na porażkę – ale jej wyjątkowo nieprzyjemne potyczki mogą się okazać dla widza, bezpiecznie usytuowanego w komfortowej sali kinowej, wysoce satysfakcjonujące.
„Lady M.”
reż. William Oldroyd
premiera: 30.06.2017