To w sumie dziwne, że Diné tak mocno zagrażali nowomeksykańskim osadom, bo w całej Ameryce Północnej nie mieli oni reputacji wojowników szczególnie walecznych czy skutecznych. Rzadko wdawali się w duże bitwy i nie powstały u nich towarzystwa wojskowe typowe wśród plemion Wielkich Równin. Za wszelką cenę unikali też zabijania – głęboko w ich kulturę wpisany były strach przed śmiercią, która wydawała się im odpychająca. Nie lubili ani trupów, ani pogrzebów, a wszelka myśl o śmiertelności była im niemiła. Kiedy w domostwie Nawahów – owalnej, pozbawionej okien i przykrytej kopulastym dachem chacie z błota i patyków, zwanej hoganem – ktoś umarł, ciało było usuwane przez otwór specjalnie w tym celu wycięty w północnej ścianie. Potem chatę równano z ziemią. Skalania domu przez śmierć nie dało się bowiem zmyć. Jej obecność prowadziła do czarnej magii, zwabiała niechciane duchy i złe moce, w efekcie naruszając chwiejną równowagę sił rządzących światem. (…)
Lud tak wrażliwy na śmierć nie potrafił wychować wielkich wojowników. Poza tym struktura społeczna była u Nawahów nawet luźniejsza niż u innych indiańskich plemion. Nie mieli przywódców politycznych, stolicy ani głównego placu, na którym się zbierali. Byli lojalni wobec około sześćdziesięciu klanów i niezliczonych lokalnych grupek. Te cechy nie predestynowały Nawahów do wymyślania szeroko zakrojonych strategii militarnych.
Z drugiej strony byli oni niezrównanymi mistrzami najazdu.Walka w stylu partyzanckim wydawała się im odpowiadać. Zaskakiwali jak wiatr, stali się ekspertami od ataków wierzchem i złodziejskiego fachu, a ich bronią były błyskawiczne napady i ucieczki. Bandyckie rajdy zwykle przeprowadzali ambitni niedojrzali mężczyźni, głodni przygody i bogactwa. Żywiołowi młodzi wojownicy często wyruszali na wojenny szlak wbrew woli swoich ojców,wujów i innych starszych mężczyzn, którzy już swoje bogactwa zdobyli i żyli na tyle długo, żeby wiedzieć, że każda akcja zbrojna ma swoje niekoniecznie pozytywne konsekwencje.
Młodzież na wojennej ścieżce nie zwracała sobie głowy takimi myślami. Wojownicy przygotowywali się do walki, przez całe dnie siedząc w łaźni parowej i oczyszczając ciała oraz dusze. Śpiewali pieśni skierowane do Zabójcy Potworów, wielkiego boga wojny,w którego wierzyli: „Nasi wrogowie zginą! Kojoty, wrony i wilki rozwloką ich ciała na wszystkie strony świata!”. (…)
Nawahowie, co było rzadkością wśród Indian amerykańskiego Zachodu, byli ludem głównie pasterskim. Utrzymywali się z wypasu i strzyżenia owiec, pili kozie mleko i byli mistrzami w przędzeniu wełny. Wiedli powolny i czujny styl życia, który antropologowie nazywają transhumancją – byli metodycznymi półkoczownikamii w zależności od pory roku przepędzali swoje stada w poszukiwaniu pastwisk na tereny położone wyżej albo niżej nad poziomem morza. Taki prastary styl życia prowadziło zresztą wiele ludów na całym świecie, ale w Ameryce Północnej właściwie go nie znano. Pasterskie zwyczaje Nawahów zbliżały ich do starożytnych Greków, Żydów i Arabów, a oddalały od współczesnych im innych plemion indiańskich.
Ich słynne wełniane koce należały do najlepszych na świecie. Zdobiły je śmiałe, geometryczne rysunki zrobione czerwoną i czarną nicią. Nawahskie koce były też tak gęsto tkane, że – jak niosła wieść – można w nich było trzymać wodę. Na Szlaku Santa Fe koc, który wyszedł spod ręki Nawahów, był wart dziesięciu bizonich skór.
Cały świat Diné obracał się wokół owiec. Rozmawiali ze swoimi stadami, karmili je z ręki pyłkiem kwiatów, a w zimowe noce śpiewali im kojące pieśni, które miały ochronić je przed chłodem. (…)
Kiedy w XVI wieku Hiszpanie zaczęli zasiedlać Amerykę, Nawahowie odkryli, że twarde i zwinne owce rasy churra, które konkwistadorzy przywieźli ze sobą, świetnie nadawały się do wypasu w skalistym terenie. Przystosowane do życia w trudnym środowisku na wyżynach Półwyspu Iberyjskiego i poruszające się na szczudłowatych nogach owieczki jadły prawie wszystko, a duże odległości i ostre wzniesienia nie były im straszne. Miały też gęstą i szorstką wełnę, która nie zawierała za dużo wosku – włosie porastające inne rasy owiec były zwykle aż tłuste od lanoliny – więc nie trzeba jej było prać przed przędzeniem.
Konie, także przywiezione przez Hiszpanów, odmieniły życie Nawahów na zawsze. Dzięki nim zyskali szybkość i mobilność,które uczyniły z nich złodziei owiec pełną gębą. Wreszcie mogli bezkarnie okradać praktycznie bezbronne stada wypasane w długiej dolinie rzeki Rio Grande. Dzięki koniom rozwój ich pasterskiej kultury nabrał właściwej prędkości. W niecałe stulecie po przybyciu Hiszpanów owca stała się lokalną walutą Nawahów, oznaką ich statusu społeczno-ekonomicznego. Żywiła ich i ubierała, dawała im siłę i stała się najważniejszym obiektem w ich półkoczowniczym życiu – formą bogactwa na czterech nogach.
Ale Diné nie wiedli prostego życia rabusiów stad. Uprawiali pola i sady, prowadzili ożywiony handel, wypracowali skomplikowane rytuały i tworzyli epickie historie oraz pieśni charakteryzujące się złożoną tonalnością. Wydaje się, że zajmowali się wszystkim – końmi i innymi zwierzętami hodowlanymi, uprawą roli, polowaniem, zbieractwem i tkactwem. Zdarzało się nawet, że wyruszali na prerię, żeby zapolować na bizony, zupełnie jak Indianie Wielkich Równin. Byli pragmatykami o jasnym spojrzeniu na świat, a jednocześnie bujającymi w obłokach mistykami. Nie wiedli osiadłego trybu życia jak Indianie Pueblo, ale nie byli też czystymi nomadami jak Jutowie. Ich geniusz polegał na umiejętności zachowania równowagi pomiędzy tymi dwiema skrajnościami.Wymykali się jednoznacznej definicji: półnomadzi, ale przywiązani do swej ziemi; przenosili się z miejsca na miejsce zależnie od pory roku, wykorzystując surowe pustynne środowisko.
Nawahowie, tak jak spokrewnieni z nimi językowo Apacze, należą do rodziny atapaskańskiej i przywędrowali na Południowy Zachód szlakami wiodącymi przez Góry Skaliste, wyruszywszy z pogranicza Kanady i Alaski. Wyobraźnia podpowiada, że być może po prostu zebrali się na opuszczonej przez Boga łasze śniegu pod szalejącą na niebie zorzą polarną i uradzili, że dosyć tego zimna! W rzeczywistości ich exodus do krain południowych nie był chyba jednak żadnym zaplanowanym ruchem. Była to raczej powolna i stopniowa wędrówka, podczas której wielokrotnie zawracali i poruszali się raczej chaotycznie.
Atapaskowie zaczęli zasiedlać Południowy Zachód około 1300 roku. Nawahowie przybyli w jednej z późniejszych fal migracji.Oddzielili się od Apaczów i z pierwotnej zbieracko-łowieckiej społeczności ewoluowali w chyba najbardziej prężny i zróżnicowany ze wszystkich ludów zamieszkujących nowe tereny. W ciągu ledwie kilku stuleci wypracowali – czerpiąc to, co najlepsze ze wszystkich kultur, z którymi się zetknęli – styl życia, który uczynił z nich odrębną wspólnotę.
Ich mit o stworzeniu świata, który nazywają „Pojawieniem się” i który do dziś sobie opowiadają, to, jak sądzą antropologowie, alegoria długiej wędrówki z Kanady. „Pojawienie się”, opowiadane w wieczornych pieśniach i rytuałach odprawianych podczas zimowych miesięcy, ukazuje unikalne cechy kultury Nawahów – wczesną historię ich nieustannej ucieczki, kiedy byli wiecznymi outsiderami i wygnańcami z licznych krajów, których zmuszono do licznych wędrówek przez obce i ciemne lądy, aż dotarli do„Krainy światła”, jak nazywali swój obecny dom. Ilustruje także tendencję Nawahów do postrzegania samych siebie jako narodu wybranego Południowego Zachodu, przekonanego o swoich wyjątkowych relacjach z bogami i wierzącego w potęgę rytuałów. „Pojawienie się” opowiada też o plemieniu, które chętnie podchwytuje cudze idee i miesza się z innymi ludami. Mimo więc że plemienna duma Nawahów graniczyła z arogancją, to arogancję tę łagodziły niezwykła otwartość na obce tradycje i naturalna łatwość wprowadzania do swojej społeczności innych sposobów życia, a nawet innej krwi.
W tym sensie Nawahowie byli najbardziej amerykańskimi ze wszystkich amerykańskich Indian. Byli imigrantami, mistrzami improwizacji i mieszańcami. Byli ruchliwi, niespokojni, zajmowali rozległe tereny, gdzie mogli żyć z dala od siebie, ale zarazem w granicach tej samej, wspólnej krainy. Spijali esencje innych kultur,wybierając z nich to, co im się podobało, i adaptując do swojego własnego stylu życia.
Do tego nigdy nie kończyli tego, co zaczynali. Ukończonej roboty nie znosili wręcz organicznie – nieważne, czy chodziło o kosz czy koc, o pieśń czy opowieść. Ich wyroby nigdy nie mogły wyglądać zbyt doskonale, zbyt kompletnie: ostateczne zakończenie odbierało przedmiotom ducha ich twórcy i wysysało życie ze sztuki. Dlatego wytwory Nawahów pełne były niedoróbek i niedoskonałości, celowych błędów, dzięki którym rzeczy żyły. Dusili się na samą myśl o tym, że mogliby osiągać spełnienie. W przenośni i dosłownie zawsze zostawiali sobie wyjście awaryjne.
Nawet dzisiaj koce tkane przez Nawahów są lekko niedoskonałe, dzięki czemu oddychają i żyją. Taką celową „wadą” może być na przykład kolorowy pasek biegnący od środka koca aż do jego brzegu i czasem zakończony nieporządnie zwisającą pojedynczą nitką. Nawahowie trafnie nazywają go – i inne niedoskonałości wplecione w swoje wyroby – „ujściem dla ducha”.
Nawet podczas swoich słynnych rajdów nie dopełniali rozpoczętej roboty. Żeby mieć co rabować następnym razem, z napadanych przez siebie hiszpańskich osad porywali tylko część stad.Zawsze zostawiali kilka sztuk owiec i baranów, dzięki czemu byli pewni, że kiedy przyjadą rok później, będzie na nich czekać kolejne stadko.
Hampton Sides, „Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu”
przekł. Tomasz Ulanowski
książka ukaże się 31. sierpnia nakładem Wydawnictwa Czarne
Hampton Sides, Krewiburza. Historia z Dzikiego Zachodu
Przekład Tomasz Ulanowski
To w sumie dziwne, że Diné tak mocno zagrażali nowomeksykańskim osadom, bo w całej Ameryce Północnej nie mieli oni reputacjiwojowników szczególnie walecznych czy skutecznych. Rzadko wdawali się w duże bitwy i nie powstały u nich towarzystwa wojskowe typowe wśród plemion Wielkich Równin. Za wszelką cenęunikali też zabijania – głęboko w ich kulturę wpisany były strach przed śmiercią, która wydawała się im odpychająca. Nie lubili ani trupów, ani pogrzebów, a wszelka myśl o śmiertelności była im niemiła. Kiedy w domostwie Nawahów – owalnej, pozbawionej okien i przykrytej kopulastym dachem chacie z błota i patyków, zwanej hoganem – ktoś umarł, ciało było usuwane przez otwór specjalnie w tym celu wycięty w północnej ścianie. Potem chatę równano z ziemią. Skalania domu przez śmierć nie dało się bowiem zmyć. Jej obecność prowadziła do czarnej magii, zwabiała niechciane duchy i złe moce, w efekcie naruszając chwiejną równowagęsił rządzących światem. (…)
Lud tak wrażliwy na śmierć nie potrafił wychować wielkich wojowników. Poza tym struktura społeczna była u Nawahów nawet luźniejsza niż u innych indiańskich plemion. Nie mieli przywódców politycznych, stolicy ani głównego placu, na którym sięzbierali. Byli lojalni wobec około sześćdziesięciu klanów i niezliczonych lokalnych grupek. Te cechy nie predestynowały Nawahów do wymyślania szeroko zakrojonych strategii militarnych.
Z drugiej strony byli oni niezrównanymi mistrzami najazdu.Walka w stylu partyzanckim wydawała się im odpowiadać. Zaskakiwali jak wiatr, stali się ekspertami od ataków wierzchem i złodziejskiego fachu, a ich bronią były błyskawiczne napady i ucieczki. Bandyckie rajdy zwykle przeprowadzali ambitni niedojrzali mężczyźni, głodni przygody i bogactwa. Żywiołowi młodzi wojownicyczęsto wyruszali na wojenny szlak wbrew woli swoich ojców,wujów i innych starszych mężczyzn, którzy już swoje bogactwa zdobyli i żyli na tyle długo, żeby wiedzieć, że każda akcja zbrojnama swoje niekoniecznie pozytywne konsekwencje.
Młodzież na wojennej ścieżce nie zwracała sobie głowy takimi myślami. Wojownicy przygotowywali się do walki, przez całe dnie siedząc w łaźni parowej i oczyszczając ciała oraz dusze. Śpiewali pieśni skierowane do Zabójcy Potworów, wielkiego boga wojny,w którego wierzyli: „Nasi wrogowie zginą! Kojoty, wrony i wilki rozwloką ich ciała na wszystkie strony świata!”. (…)
Nawahowie, co było rzadkością wśród Indian amerykańskiego Zachodu, byli ludem głównie pasterskim. Utrzymywali się z wypasu i strzyżenia owiec, pili kozie mleko i byli mistrzami w przędzeniu wełny. Wiedli powolny i czujny styl życia, który antropologowie nazywają transhumancją – byli metodycznymi półkoczownikamii w zależności od pory roku przepędzali swoje stada w poszukiwaniu pastwisk na tereny położone wyżej albo niżej nad poziomem morza. Taki prastary styl życia prowadziło zresztą wiele ludów na całym świecie, ale w Ameryce Północnej właściwiego nie znano. Pasterskie zwyczaje Nawahów zbliżały ich do starożytnych Greków, Żydów i Arabów, a oddalały od współczesnychim innych plemion indiańskich.
Ich słynne wełniane koce należały do najlepszych na świecie. Zdobiły je śmiałe, geometryczne rysunki zrobione czerwonąi czarną nicią. Nawahskie koce były też tak gęsto tkane, że – jakniosła wieść – można w nich było trzymać wodę. Na Szlaku SantaFe koc, który wyszedł spod ręki Nawahów, był wart dziesięciu bizonich skór.
Cały świat Diné obracał się wokół owiec. Rozmawiali ze swoimi stadami, karmili je z ręki pyłkiem kwiatów, a w zimowe noceśpiewali im kojące pieśni, które miały ochronić je przed chłodem. (…)
Kiedy w XVI wieku Hiszpanie zaczęli zasiedlać Amerykę, Nawahowie odkryli, że twarde i zwinne owce rasy churra, które konkwistadorzy przywieźli ze sobą, świetnie nadawały się do wypasuw skalistym terenie. Przystosowane do życia w trudnym środowiskuna wyżynach Półwyspu Iberyjskiego i poruszające się na szczudłowatych nogach owieczki jadły prawie wszystko, a duże odległości i ostre wzniesienia nie były im straszne. Miały też gęstąi szorstką wełnę, która nie zawierała za dużo wosku – włosie porastające inne rasy owiec były zwykle aż tłuste od lanoliny – więcnie trzeba jej było prać przed przędzeniem.
Konie, także przywiezione przez Hiszpanów, odmieniły życie Nawahów na zawsze. Dzięki nim zyskali szybkość i mobilność,które uczyniły z nich złodziei owiec pełną gębą. Wreszcie mogli bezkarnie okradać praktycznie bezbronne stada wypasane w długiejdolinie rzeki Rio Grande. Dzięki koniom rozwój ich pasterskiej kultury nabrał właściwej prędkości. W niecałe stulecie po przybyciuHiszpanów owca stała się lokalną walutą Nawahów, oznaką ich statusu społeczno-ekonomicznego. Żywiła ich i ubierała, dawałaim siłę i stała się najważniejszym obiektem w ich półkoczowniczymżyciu – formą bogactwa na czterech nogach.
Ale Diné nie wiedli prostego życia rabusiów stad. Uprawiali pola i sady, prowadzili ożywiony handel, wypracowali skomplikowane rytuały i tworzyli epickie historie oraz pieśni charakteryzujące się złożoną tonalnością. Wydaje się, że zajmowali się wszystkim – końmi i innymi zwierzętami hodowlanymi, uprawą roli, polowaniem, zbieractwem i tkactwem. Zdarzało się nawet, że wyruszalina prerię, żeby zapolować na bizony, zupełnie jak Indianie Wielkich Równin. Byli pragmatykami o jasnym spojrzeniu na świat, a jednocześnie bujającymi w obłokach mistykami. Nie wiedli osiadłego trybu życia jak Indianie Pueblo, ale nie byli też czystymi nomadami jak Jutowie. Ich geniusz polegał na umiejętnościzachowania równowagi pomiędzy tymi dwiema skrajnościami.Wymykali się jednoznacznej definicji: półnomadzi, ale przywiązani do swej ziemi; przenosili się z miejsca na miejsce zależnie od pory roku, wykorzystując surowe pustynne środowisko.
Nawahowie, tak jak spokrewnieni z nimi językowo Apacze, należą do rodziny atapaskańskiej i przywędrowali na PołudniowyZachód szlakami wiodącymi przez Góry Skaliste, wyruszywszy z pogranicza Kanady i Alaski. Wyobraźnia podpowiada, że być może po prostu zebrali się na opuszczonej przez Boga łasze śniegu pod szalejącą na niebie zorzą polarną i uradzili, że dosyć tegozimna! W rzeczywistości ich exodus do krain południowych nie był chyba jednak żadnym zaplanowanym ruchem. Była to raczej powolna i stopniowa wędrówka, podczas której wielokrotnie zawracalii poruszali się raczej chaotycznie.
Atapaskowie zaczęli zasiedlać Południowy Zachód około 1300 roku. Nawahowie przybyli w jednej z późniejszych fal migracji.Oddzielili się od Apaczów i z pierwotnej zbieracko-łowieckiej społeczności ewoluowali w chyba najbardziej prężny i zróżnicowany ze wszystkich ludów zamieszkujących nowe tereny. W ciągu ledwie kilku stuleci wypracowali – czerpiąc to, co najlepsze zewszystkich kultur, z którymi się zetknęli – styl życia, który uczynił z nich odrębną wspólnotę.
Ich mit o stworzeniu świata, który nazywają „Pojawieniem się” i który do dziś sobie opowiadają, to, jak sądzą antropologowie, alegoria długiej wędrówki z Kanady. „Pojawienie się”, opowiadane w wieczornych pieśniach i rytuałach odprawianych podczas zimowych miesięcy, ukazuje unikalne cechy kultury Nawahów – wczesną historię ich nieustannej ucieczki, kiedy byli wiecznymi outsiderami i wygnańcami z licznych krajów, których zmuszonodo licznych wędrówek przez obce i ciemne lądy, aż dotarli do„Krainy światła”, jak nazywali swój obecny dom. Ilustruje także tendencję Nawahów do postrzegania samych siebie jako narodu wybranego Południowego Zachodu, przekonanego o swoich wyjątkowych relacjach z bogami i wierzącego w potęgę rytuałów. „Pojawieniesię” opowiada też o plemieniu, które chętnie podchwytuje cudze idee i miesza się z innymi ludami. Mimo więc że plemienna duma Nawahów graniczyła z arogancją, to arogancję tę łagodziłyniezwykła otwartość na obce tradycje i naturalna łatwość wprowadzaniado swojej społeczności innych sposobów życia, a nawetinnej krwi.
W tym sensie Nawahowie byli najbardziej amerykańskimi ze wszystkich amerykańskich Indian. Byli imigrantami, mistrzami improwizacji i mieszańcami. Byli ruchliwi, niespokojni, zajmowali rozległe tereny, gdzie mogli żyć z dala od siebie, ale zarazemw granicach tej samej, wspólnej krainy. Spijali esencje innych kultur,wybierając z nich to, co im się podobało, i adaptując do swojegowłasnego stylu życia.
Do tego nigdy nie kończyli tego, co zaczynali. Ukończonej robotynie znosili wręcz organicznie – nieważne, czy chodziło o koszczy koc, o pieśń czy opowieść. Ich wyroby nigdy nie mogły wyglądać zbyt doskonale, zbyt kompletnie: ostateczne zakończeni eodbierało przedmiotom ducha ich twórcy i wysysało życie ze sztuki. Dlatego wytwory Nawahów pełne były niedoróbek i niedoskonałości, celowych błędów, dzięki którym rzeczy żyły. Dusili się nasamą myśl o tym, że mogliby osiągać spełnienie. W przenośni i dosłownie zawsze zostawiali sobie wyjście awaryjne.
Nawet dzisiaj koce tkane przez Nawahów są lekko niedoskonałe, dzięki czemu oddychają i żyją. Taką celową „wadą” może byćna przykład kolorowy pasek biegnący od środka koca aż do jegobrzegu i czasem zakończony nieporządnie zwisającą pojedynczą nitką. Nawahowie trafnie nazywają go – i inne niedoskonałościwplecione w swoje wyroby – „ujściem dla ducha”.
Nawet podczas swoich słynnych rajdów nie dopełniali rozpoczętej roboty. Żeby mieć co rabować następnym razem, z napadanychprzez siebie hiszpańskich osad porywali tylko część stad.Zawsze zostawiali kilka sztuk owiec i baranów, dzięki czemu bylipewni, że kiedy przyjadą rok później, będzie na nich czekać kolejnestadko.