Pamiętne „Polowanie” Thomasa Vinterberga rozpoczyna się sielankową sceną kąpieli grupki mężczyzn w jeziorze, która mocno kontrastuje z następującym niedługo później rozłamem małomiasteczkowego społeczeństwa. Pozornie zbliżające ludzi rytuały i tradycje stają się jedynie fasadą, skrywającą obojętność wobec bliźniego i fałsz charakteryzujący większość międzyludzkich relacji. Podobną scenę odnajdziemy w nowym filmie reżysera, „Komunie”; jej wymowa jest jednak drastycznie odmienna. Tym razem wpadające do wody postaci – zróżnicowanie indywidua, które zdecydowały się właśnie na wspólne zamieszkanie – stawiają pierwszy krok na drodze do zbudowania wspólnoty i odnalezienia płaszczyzny porozumienia pomiędzy ludźmi z różnych środowisk. Zamiast krytyki mamy próbę zrozumienia, zamiast ostrej satyry – ciepłe ironizowanie. Odmienne podejście przesyca całe najnowsze dokonanie Vinterberga i wskazuje na oddzielność od poprzednich filmów, nawet jeśli większość stosowanych zabiegów będzie fanom twórczości reżysera dobrze znana.
Lżejszy ton opowiadania wpływa na samą strukturę narracji. „Komuna” podejmuje kilka wątków jednocześnie, przez większość czasu krążąc leniwie pomiędzy swoimi postaciami, a główny konflikt niepozornie nakreślając w tle. W pierwszych scenach wydaje się, że poznamy historię rodziny, która na przekór wygodom i społecznym konwenansom podejmie próbę zbudowania utopijnej społeczności, zdolnej do przezwyciężenia wszelakich przeciwności losu. Mamy połowę lat siedemdziesiątych, kiedy nawet w Danii odbijają się echa dobiegającej końca wojny wietnamskiej, a cały świat zdaje się przechodzić ideologiczny kryzys. Zmęczona rutynową pracą Anna chce wprowadzić do swojego życia nieco różnorodności, a jej mąż Erik martwi się o ich sytuację materialną. Razem decydują się zebrać kilku znajomych i zamieszkać w otrzymanym w spadku sporym domostwie. Stworzony wspólnie system ma pozwolić wszystkim na życie w równości i zrozumieniu, czego zewnętrzny świat zdaje się niezdolny zapewnić. Widz czeka na niechybny upadek perfekcyjnej wersji społeczeństwa czy gorzką refleksję na temat niemożności odnalezienia uniwersalnego systemu utrzymywania relacji międzyludzkich, ale Vinterberg wydaje się zupełnie niezainteresowany polityką. Tytułowa komuna schodzi dosyć szybko na drugi plan, a na pierwszy wysuwają się same główne postaci – przechodzące kryzys małżeństwo i ich wkraczająca w dorosłość córka. Jak w przykładnym komediodramacie, na przemian można śmiać się i płakać, jednak twórcy jak ognia unikają jakichkolwiek naleciałości melodramatu, jedynie okazjonalnie pozwalając sobie na skromne wtręty metafizyczne.
Specyficzny sposób prowadzenia narracji udaje się przede wszystkim dzięki fenomenalnej stronie formalnej. Vinterberg wciąż potrafi zrealizować pozornie prostą, dosyć schematyczną scenę, której wariacje widzieliśmy już w kinie nieraz, w sposób nadający jej niespodziewanego powiewu świeżości. Wystarczy mu prosty gest, niecodzienny kąt widzenia czy prosta jazda kamery, aby tchnąć życie w swoich bohaterów i przeżywane przez nich dramaty. Do tego wciąż bawi się najczęściej powtarzanymi w twórczości zabiegami – uwielbia zbliżenia na twarze, nie boi się używać zoomu i z pieszczotliwością ukazuje lokalne tradycje i rytuały, próbując odnaleźć w prostych piosenkach i obrządkach echa najmocniej zakorzenionych w danej kulturze wartości. Dodając do tego stonowaną, charakterystyczną kolorystykę, wykorzystującą głównie głęboko nasycone brązy i żółcie, a także ścieżkę dźwiękową wypełnioną starymi rockowymi hitami, „Komuna” staje się przede wszystkim bardzo przyjemnym doznaniem estetycznym.
I wydaje się, że o taki efekt tym razem chodziło duńskiemu reżyserowi. W samym centrum nieco poszarpanej fabuły czai się pewna tęsknota za dawnymi czasami – naiwna nostalgia, która pozwala spojrzeć na minione błędy i przewinienia z większym zrozumieniem. Moralna ambiwalencja czająca się pomiędzy wierszami wszystkich decyzji bohaterów nie przeszkadza w identyfikacji, a Vinterberg nie ocenia postaw swoich postaci, zamiast tego ograniczając się do bezczynnej obserwacji i wielkodusznego współczucia. Trudno uwierzyć, że twórca tak zjadliwego obrazu jak „Festen” pozwala sobie na tak ogromną swobodę. Czasy bezwzględnych postanowień duńskiej Dogmy – manifestu podpisanego w latach dziewięćdziesiątych również przez Larsa von Triera – bezpowrotnie minęły. Zamiast poszarpanych pseudodokumentów, które miały za zadanie poruszyć i zszokować swoją widownię, dostajemy tym razem przyjemny, skromny i dobrze nakręcony film, momentami mający spory potencjał do wzruszeń. To, czy to zmiana na dobre, będzie już jedynie kwestią indywidualnego gustu.
Chociaż „Komuna” spełnia więc swoje zadanie znakomicie, pozostaje ona jednorazowym doświadczeniem, które raczej nie ma potencjału do pozostania w świadomości na dłużej. Ostatecznie wiemy przecież, że każda epoka musi się skończyć, a życie po prostu toczy się dalej. Nie ma tutaj żadnej rewolucyjnej myśli do przekazania, żadnej dogłębnej analizy ludzkiej kondycji, która pozwoliłaby teoretykom na długie dywagacje. Całe szczęście nie musi jej być. Prosta refleksja, że życie potrafi dać w kość, a w grupie bywa raźniej (nawet jeśli jakaś forma samotności zawsze w nas pozostaje), w zupełności wystarcza. Zamiast mocnego uderzenia, które dogłębnie wstrząsa, Vinterberg proponuje tym razem kontemplacyjną wycieczkę po niemożliwym do odzyskania czasie, zaskakująco łagodnie obchodzącą się z widzem. Udowadnia tym samym, że utalentowany reżyser może podjąć się zekranizowania każdego materiału i wyjść z batalii zwycięsko nawet bez pomocy ekstrawaganckiego manifestu.
„Komuna”, reż. Thomas Vinterberg
prem. 19.08.2016