Raz w roku londyńskie Koty dachowe (jak chce tłumacz libretta z Teatru Roma) lub też Kocurki (jak chce tłumaczka filmu) wyruszają na bal. Podczas tego muzycznego rytuału mają tylko jedno zadanie: być sobą. I opowiedzieć to piosenką. A kocia Wyrocznia – nestorka londyńskiego plemienia – użyje swych szlifowanych od czasów Królowej Wiktorii cnót sprawiedliwości i przenikliwości, aby wybrać jednego tylko Dachowca, który zasłużył na życie wieczne. Czyli na śmierć.
Koty – typy spod ciemnej gwiazdy i koty-mistrzynie wylegiwania się w kuchni; koty biegłe w kręceniu biodrami i pulchne koty restauracyjne. Dlaczego ci mistrzowie codzienności właściwie chcą umrzeć? Co innego stare, sceniczne koty tęskniące za przeszłością: światłami rampy, uwielbieniem, młodością i miłością. To one – leciwe divy płci obojga – otoczone są przez czułych narratorów (T.S. Eliota, Andrew Lloyda Webbera i Toma Hoopera) szczególną opieką. I chociaż w finale na szybką śmierć zasłuży tylko poszukująca utraconego glamouru kotka Grizabella (śpiewając: „Taki los to samotność znacznie gorsza niż śmierć – chcę od nowa zacząć żyć”), to w przyszłym roku powinien wygrać Gus – kot teatralny („Mizerota i tyle, wyschnięty na wiór. Lekceważą go myszy i za nic ma szczur. Dziś już nie jest ten sam, choć to sławny był kot. Każdy wie, kim był Gus i zna jego głos”). Nestorko, Wyrocznio (Damo Judi Dench)! Kot Gus (sir Ian McKellen) liczy na Twoją przychylność w przyszłości!
Marcin Świetlicki w wierszu „Świerszcze” wymyślił szczególny test na coś w rodzaju człowieczeństwa.
Powiedziałem: znam takie miejsce,
gdzie przychodzą umierać koty.
Zapytałem: chcesz je zobaczyć?
Odpowiedziała: nie chcę.
Po premierze filmowych „Kotów” znaczna część krytyków i widzów stwierdziła – jak bohaterka wiersza Świetlickiego – że wolałaby na to nie patrzeć. Zarzucano filmowi, że jest „afabularny”, „koszmarny” (bo wygenerowane komputerowo postaci są hybrydalne: „pół-ludzkie”, „pół-kocie”) i „obsceniczny” (bo widz ma wrażenie, że ogląda „nagie kobiety porośnięte gęstym włosiem” oraz mężczyzn „z cyfrowo wygładzonymi kroczami”). Film dostał spektakularne bęcki i okazał się finansową klapą. Nie pamiętam, kiedy publiczność na całym świecie była tak zgodnie skonfundowana!
Z tego choćby powodu warto przyjrzeć się bliżej tym straszliwym filmowym „Kotom”. Co takiego siedzi w obrazie Toma Hoopera, że widzowie najpierw lękliwie odwracają oczy, a potem obsesyjnie myślą o wyciętych z filmu penisach? Gdy do opisu jakiegoś zjawiska zaczyna brakować słownika, warto zwrócić się ku freudowskiemu terminowi niesamowite.
„Koty” Andrew Lloyda Webbera przez dekady uznawane były za najpopularniejszy musical wszechczasów. Były również musicalem trudnym i eksperymentalnym: afabularną kocią rewią. Zarzut krytyki – że film Hoopera „prawie nie ma fabuły” – odnosi się więc w gruncie rzeczy do obsypanego nagrodami teatralnego pierwowzoru. Tak, „Koty” jako sceniczna adaptacja tomu wierszy były już w dniu premiery tytułem na tyle dziwnym i ryzykownym, że gdyby nie sława Webbera – będącego świeżo po sukcesie „Evity” – mogłyby liczyć jedynie na niskobudżetową premierę na offowych scenach West Endu. Jak zatem zrobić z nich hollywoodzki film?
Hooper, niemal nie zmieniając struktury musicalu, buduje dla niego scenografię godną „Podróży Guliwera”. W teatrze „Koty” działy się na śmietniku, w filmie dzieją się w całym mieście: w przeskalowanych domostwach, na ulicy, w klubie, pociągu, teatrze, a nawet w powietrzu. Nie istnieją tu ani granice budżetowe, ani granice przyzwoitości. Co ciekawe, nie dodaje to musicalowi Webbera filmowości. Oglądamy raczej spektakl jednego z tych reżyserów teatralnych, którzy nagle odkryli, że – zamiast budować klasyczne scenografie – mogą rzucić na ścianę projekcje wideo. „Koty” Hoopera nie są prostą rejestracją spektaklu, ale nie są też filmową adaptacją musicalu. Są czymś pomiędzy – hybrydą. I w tym sensie stanowią wyzwanie dla publiczności. Problemem przeczuwanym już w czasie prób na West Endzie było powołanie do życia na scenie kociego stada. Jak z zespołu aktorów, tancerzy, piosenkarzy uczynić bandę ulicznych kotów? Za życia T.S. Eliot odmówił Disneyowi praw do ekranizacji tomu „Old Possum’s Book of Practical Cats”. Twórcy musicalu (scenograf i kostiumograf John Napier, choreografka Gillian Lyne, szekspirowski reżyser Trevor Nunn) pozostali wierni duchowi poezji, nie proponując aktorom paradowania po scenie w sympatycznych kocich pluszach. Na drodze improwizacji, prób, błędów, pośród fruwających fucków, z zagadkowym odejściem z obsady Judi Dench i groźbą zerwania premiery w tle wyradzała się ekstrawagancka, zbiorowa fantazja. Każdy z aktorów miał zadanie: wcielić w siebie kota. Efektem spotkania tych dwóch żywych stworzeń (pojedynczego aktorskiego ciała z ciałem kocim) jest monstrualny (!) kompromis. Aktor „Kotów” na scenie pozostaje człowiekiem, bo chodzi na dwóch nogach, ma ludzkie ręce, stopy i twarz. Zarazem aktor „Kotów” na scenie jest kotem – przymila się jak kot, obwąchuje jak kot, boi się jak kot, pije mleko jak kot, wyleguje się w wielkim koszu jak przystało na kota, wreszcie myje się jak kot, ma kocie uszy, wąsy, elementy futerka. Ta sceniczna kreacja jest – we freudowskim sensie – niesamowita. Ludzkie i kocie splatają się w formę ludzkiego kota. Moglibyśmy się nawet przestraszyć, gdyby nie bezpieczne wnętrza mieszczańskiego teatru. I tak znów natrafiamy na słowo „hybryda”. O ile jednak widownia teatralna jest wytrenowana w patrzeniu z ukosa – rozkosz teatru bierze się w dużej mierze z obserwowania zarazem aktora i aktora w roli – o tyle widownia kinowa wytrenowana jest raczej w byciu zagarnianym przez film. W teatrze hybrydyczna kreacja Kocurka pracuje na korzyść przedstawienia, w kinie taka hybryda kłuje w oczy. Jak zatem zrobić z „Kotów” hollywoodzki film?
Wraz z rozwojem technologii zmienia się nie tylko sposób oglądania filmów, ale także to, co jest oglądane. Wyobraźnia widzów i producentów nie tyle się rozszerza, ile znajduje zupełnie nowe Obiekty, wcześniej – w sensie ścisłym – nie do zobaczenia. W nowym „Królu lwie” hiperrealistyczne, wygenerowane komputerowo zwierzęta poruszały pyszczkami, wypowiadając zdania po angielsku. Z niewiadomych powodów – a może z braku słownika – przyjęło się nazywać film Jona Favreau „aktorską wersją »Króla Lwa«”. Niedawno w „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie” (2016) „zadebiutowała” zjawa Carrie Fisher. Nie wycięto jej jednak, jak można by sądzić, metodą found footage z hollywoodzkich archiwów. Zamiast użyć zarejestrowanych wcześniej materiałów – sztuczna inteligencja wygenerowała nowe. Wkrótce ręka cyfrowego algorytmu powoła do życia Jamesa Deana, który pośmiertnie zagra w filmie. Czy aktorzy i aktorki przyszłego Hollywoodu będą sprzedawać wytwórniom prawa do wykorzystania wizerunku po śmierci? Wszystko wskazuje na to, że będziemy nawiedzani przez nowe sposoby produkcji i reprodukcji ruchomych obrazów. A zakres tego, co w ogóle może być zobaczone, będzie się tylko zwiększał.
„Koty” Toma Hoopera to radykalny przykład interwencji technologii CGI w ludzkie ciało. Zwiastun nowej wizualności. Zwiastun, który pojawił się przed czasem i zastał widownię nieprzygotowaną. Hooper – celowo lub nie – stworzył w postprodukcji nieznany dotąd gatunek hybrydy. W klasycznym musicalu kot stapiał się z człowiekiem tworząc na scenie ludzkiego kota. Hooper porywa tę hybrydę, tak jak stała, z teatralnej rampy i zaprasza przed green boxa. Szukając sposobu na zaadaptowanie musicalu do konwencji Hollywoodu, stwarza hybrydę do potęgi trzeciej. Tym sposobem nasz ludzki kot przyodziewa cyfrowe futro. Staje się tym samym cyfrowym ludzkim kotem. Czymś zupełnie nowym, czego ludzkie oko jeszcze nie widziało. Możemy się tym zachwycić, możemy się przestraszyć, możemy to wyśmiać. Możemy doszukiwać się w „Kotach” potworności, oswajać niepokój frywolnymi skojarzeniami lub dać się porwać przetworzonemu światu. Jedno jest pewne. Kto raz zobaczył Damę Judi Dench wcieloną w cyfrowego kota, nigdy już jej nie odzobaczy. Ile razy oglądaliście w kinie coś, w co naprawdę nie można uwierzyć?
Korzystałem z artykułu Jii Tolentino „The Improbable Insanity of »CATS«” opublikowanego w „The New Yorkerze”. Tłumaczką listy dialogowej filmu jest Agata Deka, od niej pochodzi słowo „Kocurek” – polska wersja „Jellicle cat”. Autorem przekładu libretta musicalu „Koty” (premiera 10.01.2004 w teatrze Roma w Warszawie) jest Daniel Wyszogrodzki. W tekście wykorzystałem fragmenty piosenek w jego tłumaczeniu.
„Koty”
reż. Tom Hooper
premiera: 3.01.2020