Przełom roku 1989 zapowiadał zmianę warty w polskiej muzyce rozrywkowej. Oto na gruncie zdominowanym przez zatwardziałych rockistów i nowofalowców pojawiło się grono muzyków grających pomysłowy, wielowątkowy pop. I choć moda na grunge już niebawem zepchnęła powyższych w cień, zachowało się parę „dokumentów epoki”. W tym roku nakładem GAD Records ukazała się reedycja płyty „No Movie Soundtrack” grupy No Limits z 1991 roku. Z liderem zespołu – Maciejem Łyszkiewiczem – Mateusz Witkowski rozmawia o szalonych latach 90., brytyjskiej MTV i grach wideo.
Mateusz Witkowski: Zacznijmy od wydarzenia, które stało się pretekstem do naszej rozmowy: jak doszło do reedycji „No Movie Soundtrack”?
Maciej Łyszkiewicz: Po jednym z przedstawień kabaretowych w gdyńskim Konsulacie Kultury dowiedziałem się, że ktoś chciałby ze mną porozmawiać. Na dole czekał gość, który miał przy sobie płyty No Limits i Łyczaczy. Był to Jacek Chmielewski z toruńskiej Szafa Gra, organizator giełd płytowych, fan winyli. Zasugerował, że może warto byłoby wydać ten materiał w odświeżonej wersji.
Jak zareagowałeś?
Z życzliwością, ale i pewnym niedowierzaniem, dystansem. Gdyby wszystkie propozycje i obietnice, które usłyszałem, stały się prawdą, mieszkałbym teraz w Hollywood. Mimo to nieco później wróciliśmy do tematu. Byłem za, ale nie wiedziałem, jaka będzie reakcja reszty zespołu, ze wskazaniem na pierwszy skład No Limits. W końcu byliśmy grupą przyjaciół, nasza muzyka była efektem pracy wielu osób. Ale one również zapaliły się do tego pomysłu. Wokalistka Ania Męczyńska powiedziała mi: „Deklarowałam niedawno, że to koniec ze śpiewaniem, że nigdy więcej, a ty dzwonisz w sprawie reedycji, jakichś prób… Ok, zróbmy to” [śmiech].
Może był w was pewien niedosyt? „No Movie Soundtrack” otacza nimb płyty niedocenionej, niesłusznie zapomnianej przez szerszą publiczność perełki.
Coś w tym jest – z jednej strony mam wrażenie, że zarówno nasze płyty z lat 90., jak i te wydane już w XXI wieku, nie do końca trafiły w swój czas. I nie jest to z mojej strony żadna wymówka czy pobożne życzenie. Rozmawiałem niejednokrotnie z krytykami, którzy na początku lat 90. poświęcali nam sporo uwagi – z Arkiem Pragłowskim, Pawłem Sitą, Tomkiem Żądą, Kubą Wojewódzkim. Wszyscy podkreślali, że pojawiliśmy się za wcześnie, że publiczność nie była na nas gotowa.
Z drugiej strony: od samego początku po naszą muzykę sięgały zagraniczne media i w gruncie rzeczy dzieje się tak do dziś. Craig Charles puszczał niedawno w BBC Radio 6 Music utwory z naszej drugiej płyty z 1993 roku i mówił, że to „nowy powiew funky znad Morza Bałtyckiego”. Często pytano nas zresztą, czy jesteśmy polskim zespołem. Przyjęło się niestety, że nasi muzycy słabo grają, są raczej odtwórczy niż twórczy. A my byliśmy pełni energii, bawiliśmy się, mieszaliśmy różne style.
Czyli ta utarta opinia na temat Trójmiasta i jego otwartości na nowinki ma twoim zdaniem odbicie w rzeczywistości? Innymi słowy: zespół taki jak No Limits mógł powstać wyłącznie nad Bałtykiem?
Być może dzisiaj nie jest to już tak oczywiste, ale za komuny dało się odczuć różnicę. Przyjeżdżało tu wtedy mnóstwo ludzi z całego świata. Mieliśmy dużo łatwiej, bo marynarze przywozili nam choćby najnowsze płyty z Wysp Brytyjskich. Czasem pojawiali się u nas dziennikarze muzyczni,jak na przykład Krzysztof Szewczyk, którzy nie mogli się nadziwić, że mamy w domach nagrania, o których oni dopiero co usłyszeli. Poza tym, z Trójmiasta jeździło się dość często do RFN, tutejsze zespoły w rodzaju Apteki, Pancernych Rowerów czy Call System grały w Berlinie kilka razy w roku.
Mamy więc końcówkę lat 80., „rockowość” w dalszym ciągu stanowi obowiązujący paradygmat. I wtedy wchodzicie wy – zasłuchani w muzyce Tito Puente czy Luisa Bonfy.
Tak się jakoś złożyło. Część z nas była wykształconymi lub kształcącymi się muzykami, mieliśmy więc chyba dość szerokie horyzonty. Ja pochodzę z rodziny marynarskiej. W blokach, w których mieszkałem, królowali Frank Sinatra, Ella Fitzgerald, ale i muzyka latynoska. Jeździliśmy do Niemiec i zamiast kupować słodycze w supermarketach, buszowaliśmy po sklepach płytowych, przywoziliśmy rzeczy w rodzaju The Style Council. Kolega Krzysiek, który mieszkał w Hamburgu, zapraszał nas wtedy do siebie na obiady i puszczał João Gilberto, to było dla nas normalne. Funkcjonowaliśmy więc nieco poza tym szarym światem, w którym panuje deficyt wszystkiego, a zomowcy ganiają ludzi po ulicach bez szczególnego powodu. Nie byliśmy buntownikami, większość zespołu pochodziła z klasy mieszczańskiej, byliśmy dziećmi lekarzy, inżynierów.
W prasie muzycznej z przełomu lat 80. i 90. chwalono was między innymi za dobrą angielszczyznę.
Mój wujek był absolwentem anglistyki (studiował z Wojciechem Mannem). Siłą rzeczy też liznąłem języka. Nasz wokalista Marcin Iszora zdawał natomiast maturę w Egipcie, po angielsku. Co w sumie potwierdza moją wcześniejszą tezę na temat „mieszczańskości”.
W podobnym czasie debiutuje między innymi Tamerlane, czyli Marek Sośnicki, a także zapomniani już Balkan Electrique. Zaczyna się moda na nieco bardziej skomplikowany pop z elementami elektroniki, jazzu, soulu. Mogliście liczyć na jakieś wparcie promocyjne, próbowano jakoś wykorzystać ten trend?
Pojawiliśmy się parę razy na sopockim festiwalu, który wykraczał nieco poza granice naszego kraju; nie mogę więc powiedzieć, że nikt nie próbował nam pomóc. W 1992 roku, między innymi ze wspomnianym Kubą Wojewódzkim, założyliśmy wytwórnię, która miała reprezentować na naszym rynku Bertelsmann Music Group (BMG). Uznano najwyraźniej, że skoro radzimy sobie z językami i wydajemy się w miarę sensowni, warto na nas postawić. Nic z tego jednak nie wyszło: miałem dwadzieścia parę lat i zupełnie nie byłem na to gotowy. Wolałem wrócić na Grabówek [dzielnica Gdyni – przyp. M.W.], pójść z kolegami na piwo i bilard, zamiast siedzieć w Warszawie i pełnić funkcję dyrektora wytwórni.
Może sami jesteście więc sobie winni, że wasza kariera potoczyła się tak, a nie inaczej?
Byliśmy mało celebryckim pokoleniem. Nie zależało nam na tym, by jakoś specjalnie się afiszować – inaczej niż dziś, gdy tak wiele osób czuje potrzebę poinformowania innych, że jadą z kotem do lekarza, a poza tym mają ranę na nodze, więc polecają plastry takiej i takiej firmy. Wychowywaliśmy się w komunie i rzeczy w rodzaju „popularności za granicą” niespecjalnie nas ekscytowały. Skaldowie, Grechuta, Starsi Panowie – to były dla nas punkty odniesienia. Mieliśmy przecież na naszym gruncie wykonawców prezentujących tak zwany europejski poziom.
Paul King z brytyjskiej MTV był wami zachwycony. Teledysk do „On the River” pojawiał się tam regularnie.
Niewiele zabrakło, a nigdy by do tego nie doszło. Wiedzieliśmy, że King pojawi się na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. Poprosiliśmy więc osoby, które realizowały klip, aby dostarczyły nam betę z nagraniem. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że zamiast naszego teledysku, przywieźli klip do jednej z piosenek Golden Life. Mój brat był na szczęście na tyle przezorny, że zabrał ze sobą VHS z obrazkiem do „On the River” i wręczył go Kingowi.
Bardzo lubię Goldenów, ale muszę przyznać, że ich teledysk nigdy nie został wyemitowany – nasz poleciał natomiast z tej słabej kasetowej kopii [śmiech]. Powtórzę jednak: naprawdę nie mieliśmy ciśnienia na zrobienie wielkiej kariery. Przez te lata pojawialiśmy się również w niemieckiej czy belgijskiej telewizji, w UK Jazz Radio, w Super Channel, ale nie budziło to w nas niezdrowych oczekiwań. Byliśmy z tego zadowoleni – i tyle.
Wróćmy w takim razie do „No Movie Soundtrack” – pamiętasz jeszcze sesję nagraniową?
Pewnie. Na początku spotykaliśmy się u Tomka Staszelisa lub Tomka Bonarowskiego i przygotowywaliśmy w zaciszu domowym podkłady w MIDI. Trwało to jakiś miesiąc, może półtora. Mieliśmy do dyspozycji Amigę 520 i Atari 1040ST, to było wtedy coś! Mało kto pracował w tamtych czasach w podobny sposób, mieliśmy całkiem świeże spojrzenie na cały proces nagraniowy. Gdy weszliśmy do studia, które dzieliliśmy zresztą z Golden Life nagrywającymi „Midnight Flowers”, mieliśmy już sporo gotowego materiału.
Czyli sielanka? Trochę trudno mi w to uwierzyć: wasz zespół był bardzo liczny, sekcja dęta, kilkoro wokalistów i wokalistek…
Pojawiły się inne problemy. Pamiętam, że byliśmy akurat w trakcie imprezy – nagle w drzwiach pojawia się właściciel studia i ogłasza, że nie mamy już gdzie nagrywać. Okazało się, że nie zapłacił w terminie za dzierżawę i cały sprzęt został zabrany. Stwierdziliśmy, że zainwestujemy w aparaturę. Znaleźliśmy też lokal, który trzeba było odpowiednio wygłuszyć. I tak w dwadzieścia cztery godziny powstało studio Modern Sound.
Byliście zadowoleni z efektów sesji? Tegoroczna reedycja przeszła solidny lifting i została odświeżona przez waszego perkusistę, Macieja Bogusławskiego.
Względnie zadowoleni. Nasze brzmienie opierało się na dęciakach i wokalach, które czasem grały unisono. Była w tym energia, którą trudno oddać w studiu. Samą sesję wspominam jednak bardzo dobrze. Wiele pomysłów narodziło się ad hoc: pewnego wieczoru, dość spontanicznie, przygotowaliśmy z Tomkiem Bonarowskim muzykę do „On the River” i następnego dnia okazało się, że reszta zespołu ma to już z głowy. W studiu był komputer, na którym graliśmy niemal bez przerwy w Silent Service – grę, w której steruje się łodzią podwodną. Adam Toczko miał już nas dość i stwierdził, że przeginamy – postanowiliśmy więc umieścić w jednym z utworów ośmiobitowe dźwięki z tej gry. I tak powstał utwór „Studio Wars”.
Czyli, jak wskazuje nazwa, zero ograniczeń i dobra zabawa?
Zdecydowanie – nazwa nie wzięła się znikąd. No Limits było w pewnym sensie trwającą bez przerwy imprezą. Mam taką teorię, że metalowe czy rockowe zespoły często wyszaleją się już w trakcie koncertu, więc po występie idą grzecznie spać. My graliśmy natomiast ten swój pop czy latino, a potem zaczynało się życie. Pamiętam, że dzieliliśmy kiedyś hotel z Closterkeller i Anja Orthodox przyszła w środku nocy, by nas uciszyć. A przecież nie należała do najgrzeczniejszych osób.
Współpracowałeś też z Apteką, słychać cię na „Narkotykach” z 1992 roku. Ich nazwa również nie wzięła się znikąd.
Tak, choć te „apteczne” używki nie były raczej w kręgu moich zainteresowań. Niemniej każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Niech o naszej rozrywkowości najlepiej świadczy fakt, że Marcin Iszora, najspokojniejszy i najrozsądniejszy członek No Limits, obudził się kiedyś nad ranem i zaczął szukać swojego aparatu Yashica. Okazało się, że leży roztrzaskany na trawniku pod hotelem – a to był naprawdę cenny sprzęt!
W 1993 roku ukazała się wasza druga płyta „The Worst of No Limits” – również doczeka się reedycji?
Nie wykluczamy tego, choć pewną przeszkodą są kwestie związane z prawami do materiału. Na drugiej płycie poszliśmy bardziej w stronę żywego, mniej elektronicznego grania – zależało na tym naszemu nowemu perkusiście. Produkcją zajął się Tomek Bonarowski, który już podczas pracy nad „No Movie Soundtrack” objawił pełnię swoich talentów. Niedługo później zaczął zgarniać nominacje do Fryderyków – myślę, że chłopaki z Myslovitz, z którymi pracował między innymi przy „Miłości w czasach popkultury”, sami dobrze wiedzą, ile mu zawdzięczają.
Po wydaniu drugiego longplaya zawieszacie działalność. Nie dało się już konkurować z grunge’owymi, gitarowymi brzmieniami, które wzięły szturmem rynek?
Myślę, że straciliśmy wtedy radość ze wspólnego grania. Dziś wiem już, że w zespole nie zawsze chodzi o to, aby mieć u boku wybitnych instrumentalistów. Ważniejsze są relacje, chemia między ludźmi. No Limits było przede wszystkim kolektywem, grupą osób, które lubią spędzać ze sobą czas. Jak wynika z relacji naszych widzów, najlepsze koncerty zagraliśmy pijani [śmiech]. Sam album był natomiast nierówny, znajdziesz tam dobre numery w rodzaju „All My Love”, ale i trochę wypełniaczy. Da się wyczuć, że jesteśmy trochę przygaszeni.
W latach 90. wciąż udzielasz się w różnych projektach, z punktu widzenia głównego nurtu znikasz jednak z radaru. Wracasz dopiero w 2001, wraz z Leszczami.
Leszcze to przykład żartu, który zaszedł trochę za daleko [śmiech]. To miała być nasza zemsta na tych okrutnych, złych kobietach – w tamtym czasie zarówno ja, jak i kolega Maciej Bednarek zostaliśmy opuszczeni przez żony. Pisałem więc różne mniej lub bardziej głupawe teksty, aby się odgryźć. Gdy Katarzyna Kanclerz usłyszała po raz pierwszy nasze nagrania, stwierdziła, że Polki nas znienawidzą i że powinniśmy wybić sobie z głowy plany wydania tego materiału.
Stało się jednak inaczej.
Ten programowy kicz chwycił. Staraliśmy się zresztą trzymać poziom, okraszaliśmy całość cytatami z muzyki rozrywkowej z lat 50. i 60., na debiutanckim „Wolnym Mieście Dancing” pojawia się gościnnie Mikołaj Trzaska. Nie obyło się bez kontrowersji: po naszym telewizyjnym występie, podczas którego wykonywaliśmy „Irenę”, z nagrania wycięto słowa „Różaniec w dłoni, na szyi krzyż, a w myślach jej demograficzny wyż”. Nie ukrywam jednak, że Leszcze to jedyna rzecz, która przyniosła mi spore sumy pieniędzy.
Nie kusiło cię, żeby pisać dla innych wykonawców? Masz rękę do chwytliwych melodii.
Dostałem w życiu kilka takich propozycji. Co ciekawe, chodziło o napisanie piosenek dla angielskich wokalistki i wokalisty, dość popularnych w naszym kraju. Układ był prosty: „komponujesz cały numer, ale 50% tantiem autorskich trafi do piosenkarki x lub piosenkarza y”. Nie zgodziłem się, bo jestem w pewnym sensie frajerem. Niemniej – przecież to niedorzeczne, skoro ja mam być autorem całej kompozycji.
Może nie „frajer”, ale „ideowiec”?
To na pewno. Pewnie nigdy nie będę milionerem, ale liczę gdzieś w głębi duszy, że moje dzieci i wnuki będą miały jakąś korzyść z tego, co zrobiłem.
Wraz z No Limits wyłaniacie się co jakiś czas z nowym albumem. Może wspomniana reedycja stanowi dobrą okazję?
Mamy już zabukowaną sesję nagraniową w studiu Custom 34 w Gdańsku. Nowy materiał nagramy w składzie podobnym do tego z „No Movie Soundtrack” – podobnym, bo niektórych osób nie ma już niestety wśród nas. Czekają nas też koncerty, na których będziemy grali starsze rzeczy. Równolegle pracuję wraz z Maćkiem Wardą i Sławkiem Dumańskim nad projektem The Q. Nawiązałem też kontakt z muzykami takimi jak Oscar Seaton, który był perkusistą Lionela Richiego, niewykluczone, że zrobimy coś razem. Chciałbym też nagrać wraz z zaproszonymi brazylijskimi muzykami nową wersję „Latino ’69” Łyczaczy – tym razem po portugalsku lub angielsku. Oryginalne nagrania zostały dość ciepło przyjęte, pojawiły się na paru składankach z muzyką latynoską.
Sporo tych planów.
Pomysłów nie brakuje, ale (przykro mi o tym mówić) wszystko jest kwestią budżetu. Pieniądze, którymi dysponują polscy wykonawcy wystarczą w Londynie na dwie sesje nagraniowe – i to bez realizatora. Miejmy nadzieję, że wytwórnie i odpowiednie instytucje dostrzegą ten problem. Dobrą przestrogę stanowią tu polskie kluby piłkarskie, które w europejskich pucharach przegrywają z odpowiednio dofinansowanymi drużynami z Cypru [śmiech]. Prawda jest brutalna: bez odpowiednich środków przeznaczanych na kulturę nie ma szans na rozwój i na odpowiednią jakość.
Zrealizowano w ramach programu stypendialnego
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego – Kultura w sieci