Archiwum
24.06.2013

Kino fusion

Michał Piepiórka
Film

Danny Boyle po wycieczkach do indyjskich slumsów i amerykańskiego kanionu filmem „Trans” powraca do rodzinnej Anglii. Odbyte podróże nie pozostały bez wpływu na jego twórczość. W najnowszym dziele da się odnaleźć odpryski doświadczeń zebranych w różnych zakątkach kinematograficznego świata. Feeria kolorów i muzycznych atrakcji wydaje się dalekim echem klimatów rodem z Bollywoodu, natomiast atrakcyjna i wartko poprowadzona narracja to niezawodnie spuścizna po kontakcie ze sprawnymi rzemieślnikami z Hollywoodu. „Transem” reżyser starał się nawiązać do najlepszych wzorców kina popularnego tych dwóch największych na świecie kinematografii, postanowił do nich dodać również coś ze spuścizny kinematografii europejskiej i zaopatrzyć film w nieco artystyczne subtelności. Niestety film Boyle’a może posłużyć jako przykład trudności, jakie za sobą niesie próba podjęcia międzykulturowego porozumienia na gruncie kina.

Aukcja sztuki. Kolejne osoby podnoszą ręce, przebijając swoje oferty, towarzyszy im stukanie młotkiem i zauważalne podekscytowanie padającymi coraz wyższymi sumami. Ostatecznie obiekt licytacji zostaje sprzedany za 25 milionów euro. Nie jest to byle co, tylko obraz „Latające czarownice” samego Francisca Goi. Nowy właściciel nie nacieszy się jednak swoim zakupem zbyt długo. Wraz z ostatnim uderzeniem młotka do sali wpada kilku zamaskowanych mężczyzn, którzy podążają po drogocenny eksponat. Simon, ochroniarz odpowiedzialny za zabezpieczenie najbardziej wartościowych dzieł, natychmiast zabiera obraz i zgodnie z procedurami wynosi w bezpieczne miejsce. Nie uda mu się jednak do niego dotrzeć.

Do tego momentu sprawa wydaje się klarowna: wiemy, kto jest dobry, komu należy kibicować, a wartka akcja przyjemnie podnosi adrenalinę, zwiastując emocje w stylu tych dostarczanych choćby przez Stevena Soderbergha w „Ocean’s Eleven”. Pulsująca muzyka, dynamiczny montaż i narracyjna biegłość współgrają, tworząc znakomitą strawę dla miłośników porządnego kina popularnego. Dodatkowo nazwisko reżysera i pierwsze niekonwencjonalnie zaaranżowane sceny zapowiadają rozrywkę na światowym poziomie. Kolejne szybko przebiegające scenariuszowe wolty i nieprawdopodobieństwa każą jednak z rosnącym zażenowaniem śledzić coraz mniej interesujące losy bohaterów.

Boyle’a zgubiły nadmierne ambicje. Najwyraźniej stwierdził, że wracając na Stary Kontynent, musi dostosować się do tutejszego kinematograficznego klimatu i nie może poprzestać na stworzeniu porządnego kina akcji, lecz powinien opatrzyć go artystowskimi i intelektualnymi pretensjami. Strażnik z domu aukcyjnego okazuje się współpracownikiem złodziei, którzy oskarżają go o zdradę i domagają się zwrotu obrazu. Simon po ciosie w głowę otrzymanym od złodziei cierpi jednak na amnezję i nie jest w stanie przypomnieć sobie ani minuty z feralnego dnia. Posyłają go więc do hipnotyzerki, która ma wyciągnąć z jego podświadomości interesujące ich informacje. W tym momencie rozpoczyna się ciąg pseudointelektualnej tyrady na temat ludzkiej podświadomości, któremu towarzyszą parapsychologiczne frazesy o właściwościach naszych umysłów, zostajemy ponadto obdarowani wieloma mądrościami o naturze ludzkiej tożsamości. Służą one oczywiście wyjaśnieniu, co dzieje się w filmie z bohaterem, i mają uwiarygodniać kolejne etapy wchodzenia w tajemnice hipnotyzerskich seansów. Nawet bez posiadania specjalistycznej wiedzy z zakresu psychologii bardzo szybko można sobie zdać sprawę, że wypowiedzi filmowej pani psychoterapeutki to zwyczajny stek bzdur. Sprowadzają się one do przekonania, że dotarcie do podświadomości to nic trudnego, wystarczy nacisnąć tylko odpowiedni guzik – dosłownie, w filmie znajduje się scena, w której hipnotyzerka proponuje jednemu z bohaterów wyresetowanie swojej pamięci za pomocą naciśnięcia przycisku!

Tym psychologicznym rewelacjom towarzyszą całe sekwencje ukazujące próby dotarcia do sekretów skrywanych przez bohatera w jego głowie. Reżyser tworzy alegoryczne sceny ukazujące wchodzenie bohatera we własne wspomnienia, w których otrzymuje od psychoterapeutki kolejne zadania do wykonania, w stylu otwarcia paczki zawierającej utracona pamięć czy przyglądania się z dystansu swojej osobie w przeszłości. Z czasem narracja się rozpada, przypominając rosyjskie matrioszki, którym odpowiadają kolejne warstwy psychiki bohatera. Boyle celowo zaciera granice między poziomami fabuły, abyśmy, podobnie jak Simon, pogubili się w kolejnych wariantach rzeczywistości. W tej żonglerce nieprawdziwymi światami widać wyraźne nawiązanie do postmodernistycznych klasyków w stylu „Gry” Davida Finchera czy „Memento” Christophera Nolana. Można również dopatrzeć się inspiracji jednym z ostatnich hollywoodzkich hitów – „Incepcją”. Niestety Boyle nawet nie zbliżył się do poziomu wyrafinowania tych filmowych zagadek, w których cała przyjemność polegała na rozszyfrowywaniu zależności między kolejnymi scenami i próbach połączenia w jedno niespójnej układanki. „Trans” nie dorównał nawet słabej „Incepcji”, która przy miałkości intelektualnego fundamentu intrygowała przynajmniej wizualnymi efektami. Ani przez moment Boyle nie zachęca nas do zgłębienia pokręconych ścieżek umysłu Simona, choćby dlatego, że z minuty na minutę staje się nam coraz mniej bliski, a na ekranie zaczynają dominować inne postaci, które nie zasługują na naszą sympatię. Poziom zawiłości psychologicznych światów nie jest nawet przesadnie złożony, a do ich rozwiązania wystarczyła jedna scena, która nie pozostawia w całej historii cienia tajemnicy i powodów, byśmy choć przez moment po opuszczeniu sali kinowej chcieli wrócić pamięcią do fabularnych niejasności filmu.

Piętrzące się mielizny scenariuszowe reżyser najwyraźniej starał się nam zrekompensować wysmakowaną warstwą formalną, która nieodparcie przypomina kalkę modnej ostatnio estetyki filmów Nicolasa Windinga Refna. Intensywne kolory, neonowe światła i podbita tanecznym bitem muzyka towarzyszą montażowym atrakcjom, nadającym filmowi dynamiki. I wszystko byłoby w porządku, można byłoby nawet zignorować ewidentną podróbkę stylu twórcy „Drive’u”, gdyby reżyser pozostał konsekwentny, poprzestając na zapewnianiu nam kolejnych wizualnych i audialnych atrakcji, a nie bawiąc się w psychoanalityka.

„Trans” przypomina danie kogoś, kto nie potrafi gotować, a bardzo chciałby stać się mistrzem kuchni fusion. Zestawia ze sobą składniki z menu różnych kultur, lecz bez smaku i umiaru. Nie potrafi nawet zrealizować gotowego przepisu, bo nieudolnie sili się na oryginalność. Czasem jednak lepiej zjeść porządnie przyrządzonego filmowego hamburgera w postaci bezpretensjonalnego kina akcji niż źle przyprawiony intelektualnymi pretensjami humus.

 

„Trans”
reżyseria: Danny Boyle
premiera: 14.06.2013

alt