„Ci, co mówią «wojna jest złą rzeczą», i doświadczyli jej na własnej skórze, są w mniejszości. W efekcie coraz bardziej powszechne jest, aby ludzie mówili «chodźmy na wojnę»”.
Shinya Tsukamoto
„Powiedzenie «żywy trup» to nie jest degradacja życia do mechaniki. To jest awansowanie mechaniki do życia”.
Piotr Bosacki, „Drakula”
Dziecięciem będąc, w stanie szoku pomieszanego z zachwytem przeczytałem „Ognie polne” Shōheia Ōoki i po lekturze byłem pewien, że każdy film wykonany przez reżysera-normalsa tylko skontaminuje ten obraz cudów i dziwów z końca wojny na Pacyfiku, które surowo i okrutnie nakreślił bezlitosny pisarz. Ōoka zademonstrował rzecz osobliwą i wstydliwą dla krajan: oto ponoć wysokiej kultury Armia Cesarska nie ma już nic, nawet słynnych, wojowniczych sił duchowych ludu Yamato w wersji rozszerzonej, i z braku zaplecza stołówkowego zmuszona jest połykać własny ogon. Pisząc dosadniej i konkretniej: krztusząc się, niedobitki armii dobijają w „Ogniach polnych” żywe trupy. Szeregowcy konsumują nieboszczyków: do niedawna swych towarzyszy broni i bitewnej niedoli. Któż zrobiłby tak makabryczne i nekrofilskie kino solennie i bez półśrodków: bez unikania scen, gdy obdarci, złachmanieni i półprzytomni z głodu, wychudzeni żołnierze są tak zaabsorbowani łaknieniem, że konsumują ludczyznę: zakazane przez tabu, mięsiwo niewyobrażalne? Pomyślałem: raczej nikt rozsądny. Pozostawała lektura powieści i niezobowiązujące rojenia w głowie, jak mogłoby to wyglądać w przypadku, gdyby ktoś nie miał hamulców pod postacią jarzma studyjnego systemu produkcyjnego, co to ponoć kradnie artystom duszę i niweluje ich amoralne moce kreacji.
Kon Ichikawa w klasycznej i artystycznie wykwintnej adaptacji „Ogni polnych” z końca lat 50. wykonał wszelkie wyobrażalne uniki od tego, co w powieści przetaczało się z łoskotem po głowach czytelników. Kanibalizm był dla reżysera jakby wielkim, nieobecnym plugastwem, o którym wstyd i nie warto choćby wspominać (zresztą podobny problem przeżył w tym czasie, ale w związku z tabu homoseksualizmu Nagisa Ōshima, gdy musiał sfilmować „Zdobycz” Ōe Kenzaburō w wersji LGBT-unplugged). Ichikawa zaprezentował osobliwą sytuację fabularną: niby coś jemy, ale w sumie to tylko surowe bataty i kruszyny soli, a mięso zeszłych kamratów zajada ktoś inny, poza zasięgiem naszego zatrwożonego wzroku. Reżyser był przy tym budżetowo spartański: swoje wojenne steki mógł smażyć nie w filipińskich plenerach, a w podmiejskich krajobrazach tokijskich, przez co był zmuszony dobrać na tyle wąskie kadry, by widz nie załapał, że został wpuszczony w japońskie maliny. Na prawdziwą, bezpardonową adaptację Ōoka nie miał co liczyć ze strony Ichikawy – typowego humanisty. Gdy tworzył on w czasach narodzin bezczelnej japońskiej nowej fali, był wciąż uwiązany w powojennych wyobrażeniach o kinie i jednostce: kruchej, acz tak ludzkiej i delikatnej, że i traktowanej z taryfą ulgową.
Zainteresowanie Shinyi Tsukamoto powieścią Shōheia Ōoki od kilku lat elektryzowało włoski na skórze jego fandomu. Reżyser trylogii „Tetsuo” w przeciwieństwie do Ichikawy nie realizował filmów, które swobodnie dałoby się wpisać w kanony kina japońskiego. Jego bezpardonowe i pozasystemowe podejście do ruchomych obrazów mogło zwiastować rzecz – jeśli nie artystycznie wyszukaną – to przynajmniej szczerą i emocjonalnie bardziej pojemną od przedsięwzięcia Ichikawy.
„Ognie w polu” nie zawiodą wiernych fanów Tsukamoto, którzy poznali się na wartości tego, co Japończyk wyprawiał w kinie do tej pory. Z jednej strony, dał się poznać jako reżyser pozbawiony skrupułów, który zgniecie widza bez mrugnięcia okiem i cienia litości, bijąc go po twarzy wizjami szarego, zwracanego przeciw bliźniemu, codziennego okrucieństwa. Z drugiej – zdziwieni miłośnicy kinowej ekstremy zauważyli ekscentryczną skłonność reżysera do estetyzmu ponad podziałami na to, co wysokie, śliczne i niskie, plugawe. Tsukamoto w upadku człowieka bada uważnie każdą drobinkę podłości w uporczywym poszukiwaniu tego, co da się pokazać fabularnie ciekawie, a wizualnie porywająco.
We współczesnej wersji powraca to, co z braku scenograficznych możliwości przegapić musiał Ichikawa: zachwyt filipińskimi plenerami, i absurdalne zderzenie tegoż ziemskiego raju z tak bardzo ziemską i odrażającą batalistyką, w której prym wiedzie zajadanie mięsa, choćby i własnego (autokanibalizm jest tak trudną do przełknięcia osobliwością z opowieści Ōoki, że długo będzie się śnić nam po nocach). Wyobrażam sobie zdezorientowaną publikę w Wenecji, która na przemian zachwycała się prostym, naturalnym pięknem wyspiarskich krajobrazów, by po chwili czuć obrzydzenie groteskową żonglerką urwanymi kończyn na tle jaskrawozielonego listowia. Jak to możliwe, że ludzie w tych porywających plenerach byli w stanie zabijać i kalać piękno natury?
Czemuż jednak tak brutalnie? To, co w „Ogniach w polu” nas umęczy, zostało dodane po nakręceniu całego filmu. Tsukamoto uznał, że czegoś brakuje w jego nowym obrazie i sięgnął po mięsny balet, który z taką wirtuozerią uprawiał w „Tetsuo” czy „Tokijskiej pięści”. Być może nadeszła w ten sposób spóźniona odpowiedź na to, co w przeszłości jego poprzednicy wyczyniali na ekranie. Kihachi Okamoto w „pacyfistycznej” i „lewicowej” „Krwi i piasku” (1965) umieścił scenę, która do dziś potrafi bulwersować. Sierżant Kosugi (jak zawsze wierny aktorskiemu szarżowaniu Toshirō Mifune) obserwuje chińskich żołnierzy, którzy pod osłoną nocy przeczołgują się na pole walki, aby wziąć na plecy swych poległych towarzyszy i pochować ich w ustronnym miejscu. Patrząc na nich z góry, Kosugi przyrównuje ich do robaków – trochę tak, jak japońscy naukowcy bawiący się w bestialskie eksperymenty na nie-ludziach określali ich mianem maruta*. Tsukamoto w „Ogniach w polu” odwrócił perspektywę i zmusił nas, abyśmy śledzili chmarę japońskiego „robactwa”, które szoruje po ziemi, aby uniknąć dostrzeżenia przez wroga, z perspektywy szeregowca Tamury (w tej roli sam Tsukamoto – jak zawsze zaskakujący aktorskim kunsztem).
Reżyser w wywiadach nie krył, że „Ognie w polu” to produkt jego ambicji i bezinteresownego wsparcia grupy osób z ekipy filmowej, która szukała spełnienia we współpracy przy kinie politycznie niepoprawnym i artystycznie prowokującym. Tsukamoto udało się to, co w świecie japońskiego filmu niezależnego nie wyszło w „Gąsienicy” Kōjiiemu Wakamatsu: stworzenie dzieła, które spełniłoby polityczne ambicje nowofalowców, pozostającego przy tym solidnym kawałkiem rzemiosła i fascynującym wizualnie fajerwerkiem. A że japoński rząd dryfuje obecnie w stronę militaryzmu i namyśla się nad rozpętaniem wojny w Azji, nowa adaptacja „Ogni w polu” jest wręcz wskazana, aby cud 70 lat Japonii bez wojny – jak mówi sam reżyser – dało się jednak jeszcze trochę rozszerzyć w czasie.
* maruta – kłoda (drewna), ale i także: określenie na chińską ludność, które wielokrotnie pada w „Czarnym słońcu 731” Mou Tun-fei: ekstremalnej produkcji o działaniach Jednostki 731, prowadzącej w Mandżurii tajne eksperymenty na jeńcach
„Ognie w polu”
reż. Shinya Tsukamoto
premiera: 15.05.2015