Jesienią dwa tysiące szóstego piliśmy piwo, jakby nasze żołądki były wyłożone torfem, rozgrzanym, tlącym się torfem, który trzeba zalać, ale i piana, i piwo właściwie wywoływały tylko dym na powierzchni tego torfu, i bekaliśmy ukradkiem, i dym szedł nam z ust, nosów, a może i z oczu, tak nam się zdawało, bo widzieliśmy coraz więcej, ale coraz mniej wyraźnie, widzieliśmy całą Warszawę, całą Polskę, niemal całą Europę, tylko w szarościach, w kłębach. Największy nos miał Jurek, nie dość, że długi, to jeszcze – jak gdyby dla równowagi – rozłożysty, jakby kto zlepił nos baśniowej staruchy z nosem Louisa Armstronga w jeden warszawski nos. I to spod tego monumentalnego nosa sypały się słowa, które musieliśmy czym prędzej zapijać, bo były parzące, okrutne i mogłyby przepalić stoły tej dziwacznej knajpy, gdzie wszystko było z drewna prócz beczek i nalewaków.
Piliśmy piwo Żywe, to jeszcze było przed kraftową rewolucją, przed tysiącem browarów z setką tysięcy piw o grafomańskich nazwach, to była nowinka – to Żywe, pieniące się, gdy lałeś je prosto do ust, buzujące na podniebieniu, czyściło zęby lepiej niż niemiecka pasta, zalewało kubki smakowe, tak że nie wiedziałeś, jaki właściwie ma smak, a potem spadało na tlący się torf w naszych żołądkach, wcale go nie gasząc. Jurek opowiadał o rozwodzie i o Beacie, ale przede wszystkim o dziewczynce, o Helenie, Helence, trzylatce, którą sędzina zabrała mu z takim wyrazem twarzy, co się może przyśnić, i śnił się Jurkowi co parę dni, a wtedy wychodził z domu, szedł prosto do klubu bokserskiego na Grochowie i tłukł tam w worek lewą, skuteczniejszą pięścią. I prawą, i gdy nikt nie patrzył, tłukł czołem, monumentalnym nosem, wyrywał sobie serce i uderzał nim w ten kawał skóry, zwykły brązowy bokserski worek bez logo producenta, a w drugiej rękawicy trzymał wątrobę i też nią napieprzał, krew bryzgała na wszystkie strony, mała sala treningowa przypominała rzeźnię, aż w końcu łapał go za ramię trener Kociuk, stary recydywista, który po piętnastu latach odsiadki wrócił do boksu, do życia, do dobrych uczynków dla trudnej młodzieży, łapał go za ramię, wciskał mu z powrotem wątrobę i serce do środka, zabliźniał rany i cicho mówił:
– Kurwa, synku, nie tak. Tak to nie warto. Robisz, jak nie trzeba.
– Przecież ja nigdy nikogo nie uderzyłem – odpowiadał Jurek i pozwalał się trzymać w trochę śmiesznym uścisku, a trener Kociuk klepał go jedną ręką po plecach, a palcem drugiej ręki kręcił kółeczko przy swojej skroni, która niczym nie różniła się od reszty głowy, bo był od dawna łysy, żeby pokazać trudnej młodzieży, że to wariat, że tak nie trzeba, żeby wracali do gruszek, worków i skakanek.
Piliśmy więc piwo Żywe butelka za butelką, piwo, które naprawdę zachowywało się jak żywe i szperało w nas, pieniąc się niesamowicie, wypłukiwało z nas żarliwe słowa pocieszenia, których skuteczność i tak była przecież znikoma. I znów musieliśmy prosić barmankę o następne butelki, by nabomblować w sobie nowe uspokajające zdania, a Jurek w gładkim zeszycie rysował nam rzeczy, które rysowałby dla córki, gdyby przeklęta sędzina i przeklęta Beata nie odebrały mu jej, poza weekendem raz na cztery tygodnie. Rysował nam domy, ogródki, kwiaty, konie, koty, psy i pomniejsze zwierzęta, a wszystko tak pięknie, aż strach. Cieniował, poprawiał, konie parskały i piły z nami piwo Żywe, koty ganiały się z psami, a inne zwierzęta, nic sobie nie robiąc ze swojej błękitnej maści (bo rysował Jurek niebieskim długopisem, najtańszym bikiem), wdrapywały się na domy i przegryzały się̨ przez idealnie wyrysowane dachówki, i wpadały do środka, robiąc tam straszny bałagan, zamieszanie i pisk, pisk, jakbyś przesuwał drewniane knajpiane krzesło po drewnianej knajpianej podłodze. Dym z narysowanego komina mieszał się z dymem naszych papierosów i gdy Jurek zajęty był kolejnym szczegółem, kiwaliśmy się trochę na skrzypiących krzesłach, żeby sprawdzić, czy też nie jesteśmy już błękitni, narysowani w gładkim zeszycie.
Jesienią dwa tysiące szóstego jeszcze nie byliśmy tacy starzy, wiec niektórzy z nas zerkali na barmankę studentkę, próbując choć na chwilę wypłynąć z Jurkowej opowieści, ale ona, piękna barmanka, patrzyła ponad naszymi głowami, pewnie dlatego, że mieliśmy w sobie już więcej piwa i niebieskiego tuszu niż czerwonej krwi, a może po prostu zajmowały ją inne sprawy. Ale pijani mężczyźni słabo wierzą w inne sprawy. Ja nie wierzyłem i gdy brałem kolejny łyk tego przeklętego piwa, próbowałem patrzeć jej w oczy. Nie mam dzieci, żony, rozwodu, gdybyś tylko zechciała… Ale zaraz ktoś mnie szturchał i musiałem mówić słowa pocieszenia, choć sam potrzebowałem pocieszenia, oczywiście nie takiego, nie dotknęło mnie takie nieszczęście, ale pomniejsze nieszczęścia też potrafią przegryźć dachówkę i wpaść do środka, i narobić bałaganu, zamieszania i pisku, który brzmi jak świst płuc, gdy wypaliłeś dwadzieścia papierosów.
Parę tygodni wcześniej taki świst mnie obudził, cienki jak końcówka cyrkla przekłuł sen i rytmicznie się powtarzał. – Co tobie, kocie? – spytałem Lopka, który próbował wymiotować w kącie pokoju. Ledwie obudzony, nawet nie zaniepokoiłem się̨ za bardzo. Koty rzygają. Przejęte swą higieną, wylizując się dokładnie, łykają własną sierść, której muszą się potem pozbyć. Tylko ten świst był niepokojący, jakby Lopek połknął miniaturowy gwizdek sędziowski i przy każdym kolejnym skurczu żołądka bezwiednie go uruchamiał. Zrobiłem sobie śniadanie, nałożyłem i jemu jego poranną porcję, ale nawet nie spojrzał. Leżał na boku, jakby nigdy nic, ale coś mi w tym nie pasowało, w tym leżeniu nie było zwykłego kociego lenistwa, lekceważenia świata i ludzi, jakaś rezygnacja to była. Chyba łapy leżały odrobinę inaczej niż zwykle, o milimetry, nieco inaczej podkurczone. Nie umiałbym tego dokładnie opisać, ale kiedy żyjesz z kimś siedem lat, po prostu wiesz, że źle leży, że tak się nie leży, kiedy wszystko jest w porządku.
– Co tobie, kocie? – powtórzyłem i pogłaskałem go po głowie, potem ostrożnie po brzuchu.
To powinno się skończyć krwawo, pazurami tylnych i przednich łap. Nic. Wtedy się przestraszyłem. Z pawlacza zdjąłem koci kontener i powoli przeniosłem Lopka do środka. Na podłodze została po nim plamka moczu i kału. Poczułem, jakby ktoś kopnął mnie w serce. Teraz biegiem do weterynarza. Kolejka, mała czarna kotka bez jednej łapki i rozleniwiony spaniel. I jacyś ludzie. W końcu do środka, pobranie krwi, kroplówka, słowa pocieszenia. – Musimy go ogrzać, ma bardzo niską temperaturę, proszę zostawić go u nas do końca dnia i na noc, ogrzejemy go w inkubatorze, poczekamy na wyniki, rano będziemy mądrzejsi.
Nie wiem, czy rano byłem mądrzejszy, o dziewiątej odebrałem telefon, lekarka mówiła miarowym, uspokajającym i współczującym głosem – wprawa, doświadczenie, takt.
Pojechałem po ciało.
Według książeczki zdrowia jest mężczyzną w średnim wieku. Szarym, długowłosym mężczyzną z fatalnymi wynikami badań. Odbija się w szybie, ale sam sobie zdaje się niewyraźny, oczy cofnęły się w głąb czaszki i łzawią. Za odbiciem, za szybą – nikogo nie ma. Tylko urządzenia, kable i niebieskobiałe ściany. Gdzie są ręce, które go tu przyniosły? Ręce, które dotykały go czule przez siedem lat, pod które podstawiał głowę, kark i, rzadko, nieco zbyt obfity brzuch? Wen on przeszkadza, czuć ukłucia bólu przy każdym poruszeniu, ale tego poruszania mało, nie ma sił. Unosi na chwilę głowę i po paru sekundach opuszcza. Prawdziwy ból jest niżej, idzie od brzucha dalej, tak że nawet niepodobna się skarżyć. Gdzie są ręce, znów unosi głowę, nie wie, czy jest dzień, czy noc, instynkt milczy, jakby ból go odciął. Jest ciepło, można zasnąć od tego ciepła. I chciałoby się, ale chciałoby się jeszcze tych rąk, żeby nie było strachu, żeby mniej bolało. Nie ma.
Te ręce przychodzą rano, za późno, na zimne już. Na nic.
Niektóre historie się pamięta, a niektóre pamiętają ciebie i wyciągają rękę, żeby cię poddusić w najmniej spodziewanych chwilach. Zerkałem więc załzawionymi oczami na barmankę, która patrzyła wszędzie, tylko nie na mnie, a czarną grzywkę odgarniała z czoła szybkim ruchem wskazującego palca, i z każdą chwilą byłem mocniej przekonany, że to jest dla mnie, że pokazuje mi, że jestem wariat, że robię, jak nie trzeba, i cała moja odwaga zapadała się w płonącym torfie. W końcu wychodziliśmy na powietrze, łowiąc niewidzącymi oczami żółte neony taksówek, i jechaliśmy do domów, i śniliśmy swoje sny, w których błękitne zwierzęta, sprzęty i budynki kpiły z nas w żywe oczy. Ja dodatkowo śniłem o barmance, która w snach poświęcała mi zresztą tyle samo uwagi co na jawie. Potem się budziliśmy, robiliśmy dzienne rzeczy, by wieczorem znowu usiąść w dziwnej, całkiem drewnianej knajpie, pić piwo Żywe, po którym kac był bezlitosny, ale to była nowinka, więc piliśmy dalej, wąchaliśmy dym i niebieskie kwiaty z zeszytu Jurka, wąchaliśmy je za jego córkę, w zastępstwie. I tak całą jesień dwa tysiące szóstego.
Zimą otrzeźwieliśmy. Jurek dogadał się z Beatą jakoś poza sądem. Zamiast do Kociuka jeździł teraz z córką do zoo. Zacząłem pisać książkę, której nigdy nie skończyłem. W tej książce ja i barmanka mieliśmy setkę różnych przygód, niebo było różowe, a podli ludzie dostawali w kość. Nie ma żadnej pointy, było – minęło. Knajpę zburzono, jeden z nas umarł, reszta ma dzieci albo terapeutę. Jurek ma nową żonę, barmanka skończyła studia i jest doktorem na uniwersytecie. Jeżdżę czasem popatrzeć, jak wychodzi przez bramę na Oboźnej. Gest jej został, ciągle pokazuje mi, że jestem stuknięty, że robię, jak nie trzeba, choć nie wie, że patrzę.
Opowiadanie pochodzi z tomu „Mikrotyki” Pawła Sołtysa, który ukazał się 11 października nakładem Wydawnictwa Czarne. „Czas Kultury” patronuje wydaniu.