Artystyczne i biograficzne ścieżki Joanny Newsom i Julii Holter właściwe nie mają oczywistych i jednoznacznych punktów stycznych. Wydane w ostatnich miesiącach ubiegłego roku albumy obu artystek świadczą jednak o tym, że – choć stylistycznie bardzo odmienne – to jednak stanowią próbę (nie pierwszą – obie artystki do takich poszukiwań już nas przyzwyczaiły) własnego przepracowania poetyki nierealności, bajkowości, oniryczności, czasem wręcz – „dziwaczności”. Zarówno Newsom, jak i Holter, nie fetyszyzując, a tym bardziej – nie trywializując takiej estetyki, proponują muzykę wymagającą dużej czujności, a zarazem wynagradzającą. Jej artystyczne wyrafinowanie i element zaskoczenia nie stoją w sprzeczności z czystą przyjemnością. Jednocześnie to muzyka, która operując iskrzącą się wręcz różnorodnością brzmieniową, przede wszystkim osadza swoją wyjątkowość na warstwie wokalnej.
Spośród wspomnianych powyżej określeń charakteryzujących twórczość obu pań, do Joanny Newsom zdecydowanie bardziej pasuje termin: „bajkowość”. Nie dajmy się jednak zwieść – uniwersum muzyki amerykańskiej artystki to nie dziecięce „bajki-grajki”, ale raczej odrealniony świat, w którym surrealistyczne opowieści nasycone są grozą, teksty mają bardzo gęstą strukturę, a biorąc pod uwagę lingwistyczne zainteresowania Newsom, są także po prostu pełnoprawnymi miniaturami literackimi, które wyrafinowaną, niekiedy archaiczną angielszczyzną wprowadzają niepowtarzalną aurę.
Muzycznie Newsom, która do ubiegłego roku miała na koncie tylko trzy płyty długogrające, również realizuje swój charakterystyczny i odrębny program. Pierwszy album („The Milk-Eyed Mender”) był wręcz minimalistyczny, gdyż osnuty przede wszystkim na głosie Newsom i brzmieniu harfy, która w warstwie instrumentalnej miała stać się nie tylko znakiem rozpoznawczym artystki, ale także jednym z głównych elementów konstytuujących wyjątkowość jej muzyki. Ascetyzm brzmienia nie pozbawił utworów waloru przebojowości, głównie dzięki lekkości i melodyjności poszczególnych piosenek. Jednocześnie to właśnie debiutancka płyta zdefiniowała swoiste napięcie, które będzie już obecne w całej późniejszej twórczości amerykańskiej artystki. Jest to napięcie pomiędzy absolutnie popularnym, by nie rzec – popowym, potencjałem muzyki Newsom a drażniącą pozytywnie słuchacza „dziwnością”, budowaną przede wszystkim charakterystyczną barwą głosu oraz niestandardowym instrumentarium, w którym poza wspomnianą harfą usłyszeć można choćby klawesyn. Dodając do tego jeszcze aurę wyjątkowości wyłaniającą się z tekstów artystki, otrzymaliśmy już na pierwszej płycie niemal kompletną definicję poetyki amerykańskiej wokalistki.
Newsom rozwijała ową poetykę w sposób, można by rzec, spektakularny. Na płycie „Ys” z 2006 roku nie tylko poszerzyła instrumentarium, ale także wprowadziła rozbudowane orkiestracje zaaranżowane przez Van Dyke Parksa. Wydany cztery lata później trzypłytowy album „Have One on Me” to z kolei apogeum instrumentalnego przepychu twórczości Newsom, która zmieniała się też jako wokalistka.
Co się tyczy ubiegłorocznej płyty „Divers”, to pierwsze dźwięki płyty w otwierającym ją utworze „Anecdotes” utwierdzają nas, że po pięciu latach wracamy do tego samego świata Joanny Newsom, który doskonale znamy, nie zaś jego uproszczonej czy wygładzonej inkarnacji. Kompozycja ta zawiera w sobie wszystkie charakterystyczne elementy twórczości Amerykanki: na pierwszym planie głos (sprawiający wrażenie bliższego w swym brzmieniu pierwszym nagraniom wokalistki), harfa, fortepian, orkiestrowane tło. W sposób subtelny, ledwie zauważalny, pojawiają się jednak także elektroniczne drobiazgi dźwiękowe, przy czym ta elektroniczna ornamentyka jest naprawdę incydentalna (podobnie jest zresztą także w przypadku utworu „You Will Not Take My Heart Alive”). Newsom nie boi się jednak skoków w rejony mocno rockowe i to bardzo klasycznego rocka amerykańskiego, z silnym „sznytem” country’owym (jak w „Goose Eggs” czy „Waltz of the 101st Lightborne”).
Mimo wszystko płyta nie przynosi wyrazistych zaskoczeń. Gdyby na którymkolwiek z wcześniejszych albumów artystki pojawiła się któraś z piosenek zawartych na „Divers” nie mielibyśmy do czynienia z żadnym zgrzytem. Zapewne dla części słuchaczy taki stan rzeczy jest pewnym rozczarowaniem, także biorąc pod uwagę aż pięcioletni okres oczekiwania na nowy krążek. Bądźmy jednak uczciwi – Newsom jest jedną z bardziej charakterystycznych postaci, które w sferze poszukującej piosenki potrafiły wykrystalizować własny styl. Trudno więc oczekiwać od niej porzucenia estetyki, która jest tak bardzo „jej” i daleka jeszcze od twórczego wyeksploatowania. Wydaje się zresztą – płyta „Divers” uwiarygodnia tę hipotezę – że od pewnego momentu strategia artystyczna Newsom to nie dążenie do zapewnienia dużej różnorodności pomiędzy poszczególnymi albumami, ale raczej wewnętrzne różnicowanie akcentów i znaczenia pewnego katalogu środków wyrazu w ramach kolejnych płyt. Przykładowo harfa chyba nie była tak dobitnie obecna u Newsom od czasu jej pierwszej płyty, z kolei aranżacje smyczkowe, które na „Ys” odgrywały kluczową rolę, tutaj nadal są, ale raczej na drugim planie. Nieco bardziej dostrzegalna także wyrazistość kompozycji – melodyka zawsze była silną stroną Newsom, tutaj jednak ten aspekt swoich piosenek dopieszcza ona w sposób jeszcze pełniejszy („Leaving the City”), co może być formą oddechu po albumie poprzednim, którego skala w pewnym stopniu skutkowała zlewaniem się wszystkich utworów w dwugodzinny seans.
Gdy Joanna Newsom realizuje formułę odrealnienia poprzez uciekanie się do swoistej bajkowości, Julia Holter zdecydowanie bajkowa nie jest. W jej przypadku artystyczne poszukiwania, znajdujące swój rezultat na kolejnych albumach, to raczej senne peregrynacje. Kluczowe znaczenie ma tutaj sposób operowania głosem, ale także po prostu jego naturalne właściwości u obu artystek. Głos Newsom pasuje do „bajania” idealnie, nie dziwi więc jak idealnie komponuje się on z jej wielowątkowymi, rozbudowanymi opowieściami przesyconymi dziwnością fabularną i językową. Holter – niczym kiedyś Laurie Anderson, a dziś Julianna Barwick – w większym stopniu traktuje głos jako instrument przynależny do warstwy muzycznej, nie zaś narzędzie opowiadania historii. „Płynące” wokalizy Holter i bardzo miękkie brzmienie jej głosu, który oscyluje w dość zaskakujący sposób pomiędzy szeptem a wysokimi rejestrami, to najbardziej charakterystyczny element muzyki proponowanej przez artystkę.
Poprzednie nagrania Holter pozycjonowały jej twórczość w kręgu muzyki eksperymentalnej, z mocnym zacięciem konceptualnym, uruchamiając skojarzenia z formułą bardziej słuchowiskową niż stricte muzyczną. Muzyczna warstwa jest jednak u Holter nie do pominięcia, a różnorodność inspiracji, pomysłów i przepracowywanych estetyk – imponująca. Awangardowym elementom towarzyszyły pierwiastki jazzowe, muzyce elektronicznej – akustyczne instrumentacje, a wszystko oplecione śpiewem lub melodeklamacjami Julii Holter, które poprzez szereg modulacji i eksperymentów odrealniały się jeszcze bardziej, niż narzucałby to sam sposób śpiewo-szeptu wokalistki.
W kontekście ubiegłorocznego albumu „Have You In My Wilderness” najciekawsze jest jednak być może to, że pośród kalejdoskopowej twórczości Holter, zawartej na wcześniejszych płytach, najtrudniej było wytropić bardziej popowe skłonności Amerykanki. Jeśli już były one dostrzegalne, to raczej jako konkretne, ale i drobne pomysły brzmieniowe i kompozycyjne, raczej ozdobniki niż główny element utworu. Tymczasem ostatnia płyta wydaje się skupiać na tematyzowaniu popowej estetyki. Rozpoczynająca album piosenka (podkreślmy – piosenka, co w dotychczasowej twórczości Holter wcale nie było takie oczywiste) „Feel You” to może nie materiał na pewny hit, ale na pewno lekka kompozycja, która nie flirtuje jednak z słuchaczem w trywialny sposób. Otwiera ją bowiem partia klawesynu, a jednocześnie dość neutralnie i bezpiecznie śpiewającej Holter towarzyszy cały czas w tle Holter eksperymentująca ze swoim głosem i wciągająca w odkrywanie kolejnych warstw utworu. Później jest podobnie, przy czym, za każdym razem zupełnie inna, aranżacja sprawia, że absolutnie nie ma tutaj ryzyka powtarzalności czy nudy.
Co szczególnie uderza i jednocześnie skutecznie buduje przychylność wobec najnowszej płyty Julii Holter, to wrażenie, że podczas pracy nad nią artystka bardziej skupiała się chyba na poszczególnych kompozycjach, nie zaś płycie jako całości, której nadrzędnym walorem miałaby być spójność (która choć może być wartością, to jednak często zawęża kompozycyjny i aranżacyjny horyzont). Stąd duża rozpiętość gatunkowa i eksplorowanie różnych wymiarów muzyki popowej – pierwsze kompozycje to niemal czyste easy-listening wciągające melodyką i lekkością (przy jednoczesnym wysmakowaniu brzmieniowym), ale później Holter włącza bardziej mroczny „tryb” i jej senna estetyka, wcześniej przede wszystkim tajemnicza i kusząca, staje się także niepokojąca. I na takich dwóch biegunach jest właściwie rozpięty cały album. Z jednej strony, dynamiczne i nieco frywolne, piosenki, podszyte niejednoznacznym tłem, które czyni je czymś więcej niż właśnie tylko „piosenkami”, choć nie na tyle, by zniechęcać kogoś, kto właśnie piosenkowości poszukuje. Z drugiej, za przeproszeniem – ballady, bo trudno tu o bardziej trafne określenie, w których sentymentalizm zostaje zastąpiony przez niejednoznaczność i niepokój. A wszystko to podane w niebywale wyrafinowanej formie, w której pop zostaje uszlachetniony, nie zaś eksperyment – „upopowiony” i aż skrzy się od skojarzeń tak różnorodnych i rozlicznych, że nawet nie warto podejmować próby ich wyczerpującego wskazania. W rezultacie dostajemy jednocześnie najbardziej przystępną i najlepszą płytę Julii Holter, ale także być może jedną z lepszych płyt ubiegłego roku.
Joanna Newsom, „Divers”, Drag City, 2015
Julia Holter, „Have You In My Wilderness”, Domino Records, 2015