W ubiegłym tygodniu ogłoszono nazwisko pierwszego laureata Poznańskiej Nagrody Literackiej. Zbigniew Kruszyński odbierze Nagrodę imienia Adama Mickiewicza 18 maja. Tymczasem prezentujemy esej o twórczości tego prozaika i tłumacza.
Z prozą Kruszyńskiego przeciętny czytelnik (nawet jeżeli taki nie istnieje) może mieć jeden podstawowy problem. Nie wie, że jest świetna. Włożona pomiędzy inne książki autorów na „K” milczy powściągliwie, nie zdradza się ani słowem, wydaje się taka jak wszystkie, w niewygórowanej liczbie egzemplarzy. Bez sprzeciwu, ale i bez przekonania, zezwala na operacje plastyczne stylu poprzez wszycie w okładkę schludnej etykiety z napisem „Nominacja do nagrody…, prawdopodobnie śmieszy ją nietrwała hegemonia promowanych tekstów.
Kim jest Kruszyński? Jeśli chodzi o dyscyplinę i głębię obserwacji tego, co na zewnątrz języka – to bezwzględny Różewicz polskiej prozy. Gdy chodzi o skalę napięć międzywyrazowych, kolizyjność znaczeń, demontaż językowych klisz i schematów – Kruszyński jako jedyny spośród współczesnych polskich autorów dorównuje Andrzejowi Sosnowskiemu. Tyle części wspólnych. Żeby pojąć wartość tej twórczości, trzeba zaniechać włączania jej w nurt historyczno-literacki. Żadnego szukania antenatów w porządku tematycznym, żadnej problematyki popularnej, zbieżnej. Wszystko inne.
Co wyjątkowego daje proza Kruszyńskiego? Notowane przez sejsmograf narracji bankructwo realności, pamięci, nietrwałość idiomu. Boleśnie prywatny raport o manipulacji obrazem świata, który oglądamy oprawiony w antystatyczne ramy kina domowego i łatwo butwiejące szpalty gazet. Stan języka ujęty w mikroskali, sygnalizujący korozję znaczeń i wzmożenie dramatycznie banalnej funkcji fatycznej, chęci porozumienia się, nawet jeśli mówimy do siebie i o sobie wyłącznie bibliografią, osobistymi dziennikami lektur. Samotność, śmieszne miłości, próby samoocalenia, w których sięga się zarówno po masaż erotyczny, jak i po konwencję powieści rozwojowej. Mechaniczne ejakulacje i retrospekcje, które nie odwracają wcale biegu czasu. Wszystko w najlepszym, dywersyjnym frazeologicznie stylu.
Skandalicznie niemodna przypadłość (parę lat temu na poznańskie spotkanie z Kruszyńskim przyszło ledwie kilka osób) – tak biegle władać językiem, ciągle pisać najlepsze książki, umieć. Przypadkiem, czyli jak zawsze, trafił się w literaturze ktoś niezwykły.
W etiudowych, dyskretnie obsesyjnych utworach Kruszyńskiego stale powraca motyw emigracji, nie tylko zkraju, ale także z pamięci, języka – i siebie. „Szkice historyczne”, „Schwedenkräuter”, „Na lądach i morzach”, i wreszcie najważniejszy w dorobku, tytułowy „Powrót Aleksandra” z ostatniego tomu to dawka prozy o niespotykanym we współczesnej literaturze nasyceniu znaczeń, o ogromnej kondensacji sensów. Autor, który w opowiadaniu „Errata” wyznacza dla siebie zaledwie skromne miejsce korektora, to nieprawdopodobny wirtuoz stylistyczny, pisarz o niebywałej językowej biegłości. Pozwala mu to w narracji uprawiać paleontologię wspomnień, odsłaniać historyczność i umowność wszystkich wersji siebie, szukać świata pod warstwami obrazów i schematów. Związki bohaterów z kobietami, władzą, krajem, a także samym sobą okazują się każdorazowo podejrzanie frazeologiczne. Każdy z bohaterów jest już notowany – przez słownik własnej opowieści. Najdojrzalszy, fundujący gęstego, złożonego bohatera „Powrót Aleksandra” – to proza tranzytywna, przechodnia, leksykon pogranicza, biuletyn ze styku dwóch krajów i dwóch czasów. Bohater-narrator nawiguje swoje monologi-podróże w konwencji ironicznej powieści drogi przez dwa niewspółbieżne, przynajmniej w myśl przepisów celnych i praw czasu fizykalnego, porządki ojczyzn. Niegdysiejszy, przedemigracyjny stan wojenny ducha wraz z powrotem do tak zwanej Polski uzyskuje nagłe wznowienie. Ostatni tekst Kruszyńskiego prowokacyjnie daje nam do oclenia całą uzbieraną i skatalogowaną tożsamość emigranta, całe to umiłowane nic, w którym nakładają się na siebie przedmioty nie posiadane, klisze języków, spojony niestarannie album wspomnień stąd i stamtąd. Narracja opowiadająca doświadczenie emigracji to przede wszystkim sprawozdanie z różnych wersji siebie. W tej dziedzinie proza Kruszyńskiego jest niezwykle instruktywna, uczy bowiem, że nie ma nic łatwiejszego aniżeli tożsamość. Dla bohaterów jego tekstów okazuje się ona gotowa do wypożyczenia i pozostawienia, jak szwedzki rower, a części składowych tożsamości jest więcej aniżeli potencjalnych użytkowników. Aleksander – emigrant, w nowym kraju osiedla się z rozmysłem w starym domu emerytowanego profesora. To prawdziwa ulga: wraz z przedmiotami codziennego użytku objąć przypisaną do nich czyjąś codzienność, rzeczywistość, której służą. Atrybuty tożsamości, także tej hołubionej w Polsce, czyli narodowej, niczym się nie różnią od innych rekwizytów. Akcent. Nawyki dostosowane do szerokości geograficznej. Krój koszul. Odcień rdzy specyficzny jak dialekt. Rzeczywistość jednak, jak przystało na tak zaawansowany etap rozwoju cywilizacyjnego, posiada stale wolne miejsca dla każdego migrującego „ja” i za niewielką opłatą pozwala Aleksandrowi abonować zarówno szwedzką, jak i polską wersję siebie.
Kruszyński swoje książki – najważniejsze, czyli wszystkie – najlepsze opowiadania ze swoich świetnych tomów, swoje fenomenalne powieści wygrywa na schizofrenii, jaką opłaca się emigrację. Zaburzony, fałszowany wektor kierunku w dwóch czasownikach „wyjeżdżać” i „wracać” zezwala na tranzyt przez narrację o sobie na podejrzanych papierach. My, starzy wopiści polskiej prozy, możemy czuć się cudownie zakłopotani: przez wizjer emocyjnych zdań śledzimy podwójne życie Aleksandra, w którym bilet powrotny to wyrażenie z gruntu nieadekwatne, gdyż podróż odbywa się między punktem A i drugim punktem A. Taka jest konsekwencja posiadania dwóch ojczyzn, nawet tymczasowych jak zameldowanie. Celne są tutaj przede wszystkim punkty nawigacji naszą podróżą za narratorem, wyrażenia.
Leksykograf, który jest drugą naturą bohatera, a właściwie większości bohaterów – narratorów prozy Kruszyńskiego, kolekcjonuje i próbuje uczynić współbieżnymi ścieżki diametralnie różnych języków, tych zaktualizowanych i tych zarchiwizowanych. I znów – nie ma wśród polskich prozaików autora bardziej czułego na każde drgnienie, każde stylistyczne wahnięcie zdania. Ten sejsmograf języka jest nieodzowny, bez niego nie tylko byłoby niemożliwe do odnotowania, ale zwyczajnie nie istniałoby doświadczenie emigracji. Rejestr, w jaki pamięć wciąga rzeczywistość, to fiszki frazeologizmów, pamięć leksykonu, historyczność prywatnego języka, podlegający dezaktualizacji i starzeniu idiolekt. To właśnie leksykon Aleksandra wykrywa nieobecność poprzedniego świata, wskazuje, że projektowana przez pamięć realność nie pokrywa się z jej na nowo odkrywanym terytorium. Emigracja staje się nie tylko emigracją z przestrzeni, ale także z czasu. W ten sposób u Kruszyńskiego ojczyzna, bagaż podręczny emigranta, jak wyrok może podlegać przedawnieniu. Już dwa paszporty Aleksandra doskonale odsłaniają relatywizm i umowność emigracji, bycie stąd i bycie skądinąd, stan podwójnego zakorzenienia, jego łatwość.
W każdej książce Kruszyńskiego narrator operuje językiem taksonoma, językiem rozliczeń, który uruchamia w zdaniach i przelotnych związkach frazeologicznych cały zapomniany, skamieniały potencjał semantyczny. Wyzwalacz w aparacie fotograficznym języka rejestruje i na powrót wywołuje tkwiące w słowach obrazy. Leksykografia tkwi u podstaw obserwacji rzeczywistości w prozie Kruszyńskiego: od fiszek bohater nieugięcie wymaga przywrócenia związku słów i rzeczy, same słowa zaś mają obowiązek być na tyle prawdziwe i gęste, by mogły zyskiwać walor probierza i ujawniać nieobecność świata, jaki denotowały/denotują w pamięci. To ruchy tektoniczne języka wyjawiają, demaskują, czym jest emigracja właściwa, prawdziwe pozbawienie ojczyzny. Świat, do którego wraca/przyjeżdża Aleksander, opuszczony został, jak się okazuje, nie przez Aleksandra, ale przez świat znany Aleksandrowi. Ojczyzna, która początkowo przemieszcza się wraz z ruchem emigracji, przechowywana przez pamięć jak znaczek w klaserze, zaczyna oznaczać nieistniejące terytorium. Referencja w prozie Kruszyńskiego zostaje rozchwiana w zaskakujący sposób: nie chodzi o to, że słowa tracą na znaczeniu. To świat dorównuje bądź nie dorównuje wymaganiom stawianym mu przez słownik.
Czasowa nieobecność w kraju, brak aktualizacji prywatnego idiomu sprawiają, że emigracja okazuje się także wykorzenieniem z leksykonu. To także język zdradza, że w wyniku emigracji przerwana zostaje płynność przemijania. Nie darmo Aleksander z ironią przymierza do siebie na moment konwencję powieści rozwojowej. Nieznany sobie, wielowersyjny, z utraconym dostępem do swoich zawsze tymczasowych wariantów, bez przeszłości, która pozostaje denotacją dla słownika minionych bezpowrotnie czasów, wsparty zaledwie barbarzyńskim językiem bieżącym.
Dlatego właśnie Aleksander to bohater, który nasłuchuje, odczytuje świat z ogłoszeń, bada zewnętrze języka, sprawdza, co obiecuje mu w ulotce troskliwa pracownica gabinetu masażu erotycznego oraz bierze sobie do serca przyrzeczenia telefonii komórkowej. Z takiej pozycji, gorliwego współrozmówcy, przekonuje się na własnej skórze, co niesie los emigranta. Dopiero wraz z powrotem do porzuconego kraju zaczyna odczuwać anachroniczność własnego języka i pojmuje, że świat rozpada się na leksykony partykularne, zbyt partykularne, aby się scalić, jak mówi.
To dzięki stylistycznemu rozedrganiu proza Kruszyńskiego może być uważnym rejestrem różnic pomiędzy światoobrazami, raportem z badań terenowych, dziennikiem wypraw po samego siebie. Nieustabilizowane ciśnienie międzywyrazowe w komorach celnych pamięci bohaterów daje frazę neurotyczną, rejestrującą wahania nastroju o szerokiej amplitudzie, nieustannie sprawozdającą przekroczenie granicy prywatnego świata/języka w dowolną, zawsze nieodgadnioną stronę.
Tożsamość leksykografa – dwuwersyjna, polsko-szwedzka i szwedzko-polska, jak słownik obustronna, naprzemienna, jest tożsamością narracyjną z tłumaczeniem symultanicznym. Jak uczy filozof, mieszkać można najszczerzej wyłącznie w języku swojej opowieści o życiu: wyjątkowość Aleksandra polega na tym, że mieszka na przecięciu języków, jest w związku z tym metajęzykowy, obserwujący, uważny, nieufny. Ślady podmiotowości każe nam się dostrzegać nawet w pojedynczych wyrazach. W jednym z fragmentów opis pozostawia miejsce na swojego autora równo w połowie słowa „przeł-knął”, w którym dywiz oznacza pauzę na przełknięcie przez Aleksandra aspiryny. Wypowiadanie siebie to sklejanie sylab prawdziwą tabletką.
Bohater Kruszyńskiego w całości konstruowany jest poprzez język, w jaki zostaje wyposażony. Sposób jego demistyfikowania, rozbijanie związków frazeologicznych, wszystko to pozwala w tej prozie kreować podmiotowość jako ślad językowy. Całą narrację cechuje wskutek tego słownikowa nadpobudliwość. Bohater jest w stanie pełnej gotowości leksykalnej: ustawiony w pozycji własnej gry językowej, rozmawia z całością światoobrazu, czyta go i prywatyzuje, jego odbiór jest idiomatyczny, a percepcja nie wzrokowa, a językowa. Gra językowa Aleksandra – jak każda gra – okazuje się jednak z góry ustawiona przez możliwość łączenia frazeologicznego wyrazów i to wszystko, co w przestrzeni społeczno-kulturowej jest jedynie martwą komunikacją, o ile nie jest się Obcym. Emigracyjny bagaż bohatera ma obnażyć tranzytywność słowa, turystyczny wymiar podwójnego słownika. Obcość odblokowuje semantyczną funkcję obrazu, slogany w miejsce wartości perswazyjnej zyskują status performatywów, którym narrator zawierza i poddaje się z całą skwapliwością niespodziewanie Obcego. Relatywizuje się cały znany niegdyś świat, gdyż jest nie do poznania, zmieniony, nieczytelny, dlatego trzeba go studiować, dociekać jego sensu, rozważać propozycje. Bohater Kruszyńskiego to kontrnarrator, nadpisany nad swoim językiem jako idiom. Właściwym, pierwszym narratorem jest świat, to na niego w tej prozie się odpowiada, od-myśla, od-pisuje. Podmiot staje się odpowiedzią na poliloquium świata, rozliczając go przy tym z obecności denotowanych przez słowa rzeczy, wspierany przez słownikowe fiszki. To, co poza kartonikami katalogu, dla Aleksandra jest już logoreą, zalewem słów, w których się tonie, nie znajdując sensu.
Podmiot, który mówi siebie – do siebie znajduje się w stanie podwyższonej gotowości językowej. Aktywizacja prywatnego słownika frazeologicznego, nienaturalna aktywność komunikacyjna to stan opuszczenia, osamotnienia podmiotu, który nadal mówi, ponieważ wie, że język gwarantuje obecność tego, kto go używa. Dlatego też Aleksander uważnie rozmawia ze światem komunikującym się ułomnym językiem reklam, ulotek, sloganowym slangiem, aby mimo wszystko być odpowiedzią na czyjeś pytania, zwłaszcza że rytualizacja konsumpcji powoduje nadużywanie liryki zwrotu do adresata, przedłuża sztucznie możliwość „dokończenia rozmowy” ze sloganami reklamowymi. Z tej perspektywy świat nie zostawia miejsca na narrację pierwszoosobową i ekspresję indywidualnego „ja”, nie jest zainteresowany także narracją trzecioosobową i jej możliwościami przedstawieniowymi oraz kumulowaną w niej wiedzą. Świat natrętnie tokuje do nas w drugoosobowej narracji, która czyni z podmiotu zbędną odpowiedź na mechanicznie zadawane pytania, a sam świat ustanawia jako jedyną możliwość, z której należy skorzystać dla swojego dobra. Język, jakim mówi bohater-narrator, retroaktywnie przywołuje jednak świat etycznej odpowiedzialności, dzięki której przywrócone zostaje życie i wartość temu, kogo spotyka podmiot: światu. Świat nieoczekiwanie staje się na powrót Innym, za którego bierze się odpowiedzialność i którego propozycje i prośby traktuje się poważnie.
Przewrotny morał z twórczości Kruszyńskiego to świadomość, że emigracja nie anuluje przynależności do miejsc, tylko ją mnoży. Pochodzi się z większej liczby krain/terytoriów, co odsłania samą czynność pochodzenia, spazmatyczne bycie z jakichś stron, gramatycznie czynnych lub biernych. Emigrant wszędzie jest u siebie, wraca do siebie (w czasie i przestrzeni) – w dwóch krajach, dwóch warsztatach, dwóch językach, znikąd do końca nie wykorzeniony.
Kogo jednak opisuje Kruszyński dzięki figurze emigranta? Bohatera naszych czasów? Tego, kto używając języka do porozumiewania się (jako intelektualista, anachroniczny podmiot), napotyka świat stosujący zdeprywatyzowany język do oznaczania, do automatycznej sygnalizacji językowej, umownej i bezpodmiotowej. Różnica poziomów w komunikacji musi (chce) zostać wyrównana, i w narracji następuje dekompresja, ustabilizowanie ciśnienia po obu stronach. W konsekwencji podmiot przyjmuje język na swoich warunkach, chce być podmiotem – własnego zdania o świecie.
Aleksander (podobnie jak wcześniejsi bohaterowie Kruszyńskiego) staje wobec ogromu socjolektów, wobec niesprawnych, zautomatyzowanych, użytkowych matryc językowych, komunistycznej nowomowy, wobec współczesnego języka konsumpcji, reklamy, mass mediów – i rozmawia z nimi. To obsesyjne piętrzenie języków – mówienie nimi, choć są wyłączone z obiegu, użytku prywatnego, nieczynne, zamknięte, nie przeznaczone do ekspresji – uruchamia je, zardzewiałe i pozostawia na nich nowy, również językowy osad: podmiotowość osamotnioną, której nie towarzyszy inny, realny człowiek, ale przestrzeń społeczna ogarnięta przymusową afazją.
Samotni ludzie mówią nie pytani. Nie ma samotniejszej figury niż wracający w każdym kraju do pustego domu bohater-emigrant. Może przewieźć ze sobą tylko język – paszport. Nie mając nic i nikogo innego na własność, bohater Kruszyńskiego podejrzewa inne języki o podobne osamotnienie i domaga się od nich ujawnienia dysponujących nimi podmiotów. Czeka na współmówienie. I zawsze musi zacząć pierwszy.
Tekst ukazał w „Czasie Kultury” 6/2008, w którym opublikowany został blok artykułów poświęconych Zbigniewowi Kruszyńskiemu.