Archiwum
26.04.2019

Moja historia jest historią kogoś, kto „melancholinieje” poprzez pisanie. 

Z Mirą Marcinów, nominowaną do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka za książkę „Historia polskiego szaleństwa” rozmawia rozmawia Emilia Kolinko.

Jakie są Twoje związki z melancholią?

Moja historia jest historią kogoś, kto „melancholinieje” poprzez pisanie. Zresztą Robert Burton czy Marsilio Ficino mówili o pracy pisarza, naukowca, filozofa, że wybór takiego sposobu życia doprowadza do melancholii. Gdy zaczynałam pisać „Studium melancholii”, bliżej mi było do sangwinika niż do melancholika. To się zmieniło w trakcie pisania „Historii polskiego szaleństwa”. „Zmelancholizowałam się”. Psychoanalitycznie rzecz ujmując, dzięki pisaniu bliżej mi do „pozycji depresyjnej” niż „maniakalnej”.

„Pozycja depresyjna” brzmi jak stan raczej niepożądany.

To zależy. Chodzi o to, by umieć zmierzyć się z doświadczeniem utraty, jakie niesie ze sobą pozycja depresyjna. A oddalając się od teorii relacji z obiektem Melanie Klein, można powiedzieć, że swego rodzaju melancholia jest związana z dojrzałością emocjonalną. W tym stanie pozwalasz sobie na to, by czuć się bezsilna. Przyznajesz, że czegoś nie masz, może coś utraciłaś. Jakiś brak, pustka, niemoc – to wszystko w oczywisty sposób może budzić lęk. Chodzi o to, by od takich stanów nie uciekać w wesołkowatość. Te korzyści melancholijności podkreślano od dawna. Były czasy, gdy ze sloganem „Don’t worry, be happy!” wygrywało hasło: „Don’t be happy, worry!”. I chyba te czasy właśnie wróciły.

 Co w Twoim przypadku oznacza bycie melancholiczką?

Jestem melancholiczką, bo piszę. Burton, autor „Anatomii melancholii”, z wyższością mawiał: „Oni uzyskali swoją wiedzę z książek, ja swoją sam, będąc melancholizującym”. Ze mną było inaczej. Wiedzę o melancholii zdobyłam z książek: zarówno z literatury pięknej, jak i fachowej. Ale gdy piszę, wypływa to z samej, nieuświadamianej często melancholii. I myślę, że tylko takie pisanie o niej ma sens. Ten przymus pisania, logofilia, to jednocześnie najlepsze lekarstwo na rozpacz.

Poza tym bycie melancholiczką oznacza często w moim przypadku radość bycia smutną. Znasz to słodko-gorzkie uczucie, gdy odkrywasz jakieś nowe miejsce, które przepełnia cię radością, ale zarazem cierpisz, bo osoba, którą kochałaś albo mogłabyś pokochać, tego nie widzi? W ten sposób też demonstruje się u mnie czarna żółć. Gdy wyszło moje „Studium melancholii”, oczywiście się cieszyłam, ale bardzo bliska mi osoba nie doczekała tego momentu. Tak dla mnie smakuje melancholia.

 W historii melancholii jest kilka wyrazistych postaci, chciałaś je usłyszeć. Gdyby nie ich choroba, to nie zostałby po tych osobach żaden ślad.

Tak, ale mimo naddatku materiałów, w zasadzie materiałów medycznych, za mało jest głosu samych melancholików w pierwszym tomie. Nie dlatego, że tak zdecydowałam, że położyłam nacisk na psychiatrów. Nie udało mi się dotrzeć do wielu głosów chorych: dzienników, listów, wypowiedzi. W „Niezabliźnionej ranie Narcyza” to nadrabiam. Na szczęście znacznie więcej mówią histeryczki – i inni to słyszą, zapisują. Melancholia jest bezgłośna, melancholik nie mówi, a jeśli mówi, uważa się to za niewarte omawiania.

Stygmat choroby unieważniał wartość słów osoby obłąkanej. Ale wiele takich wypowiedzi, które cytowane są w XIX-wiecznych ekspertyzach lekarskich, brzmi szalenie interesująco; dzisiaj, jeśli poruszyć wyobraźnię, to brzmią wymownie. W części źródłowej twojej „Historii polskiego szaleństwa” pojawia się przypadek dwudziestopięcioletniego Antoniego K. W opisie jego choroby jest mowa o ataku, którego doznał pewnego dnia w kościele – wydało mu się, że obraz Matki Boskiej zaczyna czerwienieć. Dwa lata później zabił swoją matkę.

W żargonie psychiatrycznym mówi się o tak zwanej sałacie słownej, charakterystycznej dla osób chorujących na schizofrenię. Dzisiaj wiemy, że badanie błędów semantycznych, syntaktycznych u osób z diagnozą schizofrenii może nas doprowadzić do lepszego zrozumienia, na czym polega choroba. Myślę, że na przykład dla pisarzy związanych z nurtem patafizyki taki język schizofrenii jest nęcący, bo plasuje się na poziomie absurdu, posługuje się niezwykłymi połączenia językowymi. Zwykle się oddala od tego, co nas dotyka. Język melancholii jest przyziemnym językiem, który posługuje się przede wszystkim „starymi” słowami. Rozumiem przez to mówienie o tym, że istnieje smutek, śmierć. Wiem, że to może wydać się niepociągające – pisać o języku, który w takich słowach się zamyka.

Można zapanować nad językiem melancholii?

Z jednej strony melancholia oznacza, że więcej czujesz, że jest w tobie naddatek myśli, ruminacji, cały czas powracają wspomnienia. Wszystkiego jest za dużo. A z drugiej strony – to paradoksalne – melancholia czasami zbliża się do bieguna bezemocjonalności, acedii, tszczycy. To się różnie nazywa: abulia, brak woli, apatia. Najmocniej odczuwa się jednak brak dostępu do siebie. Widzisz osobę, która zaraz wpadnie w otchłań rozpaczy, ale ta rozpacz jest zapętlona w brak dostępu do własnego smutku.

Obłąkana karmelitanka Barbara Ubrykówna, kiedy została wypuszczona z klasztornej celi po latach izolacji, powiedziała: „Ja to nie ja, ja to jakaś inna”. Chociaż nie wypowiada tego melancholiczka, brzmi to jak cytat z pism kogoś, kto przeżywał melancholię.

W „Niezabliźnionej ranie Narcyza” porównuję to do zdania z Rimbauda: „Ja to ktoś inny”. To przykład nierozpoznawania swoich emocji, zagubienia. Gdy czytam: „Zabiłem albo zraniłem swojego ojca” – cytat z Ignacego Mazurkiewicza – słowa te wydają się bardzo proste, niewyszukane, nie świadczą o halucynacji. „Zabiłem albo zraniłem swojego ojca”, „zraniłam albo zabiłam swoją…” – te frazy jednak uderzają mocno osoby, które znajdują się w podobnym stanie. Czasami nie wiesz, nie widzisz różnicy między tymi czynnościami, aktywnościami… Znaczące, że brakuje mi języka, który trafnie by to opisał. A właśnie tu jest ten język – powiedzieć coś takiego to bardzo dużo powiedzieć. Może się wydawać, że takie zdanie wypowiada wariat – on naprawdę nie wie, czy zranił, czy zabił? Ale w języku, który dobrze oddaje stany emocjonalne, nie potrafisz odróżnić tych dwóch rzeczy, są tak blisko siebie. W dziedzinie prawa to byłaby olbrzymia różnica, w języku emocji tej różnicy nie ma.

Mówisz o takim stadium melancholii, które jest stanem patologicznym. Czy w takim stanie da się pisać o sobie? Takie pisanie ma jakąś wartość?

Nie wiem, czy rzeczywiście da się pisać z tych największych otchłani. Czy istnieje w ogóle w formie zapisanej coś takiego jak szaleństwo nieliterackie? Czy może jednak zawsze mamy do czynienia wyłącznie z tak zwanym fou littéraire? Interesuje mnie różnica między wspomnianą patafizyką, gdzie robimy z siebie szaleńców, stylizujemy się na szaleńca, na mowę szaleńca, a rzeczywistą mową szaleńca. Moje analizy dotyczą oczywiście również tekstów XIX-wiecznych. Lekarz Łowicki w 1846 roku wysyła do „Przeglądu Naukowego” list od chorego. Autor listu to melancholik, który zaczyna od tego, po co pisze. Zastanawia się, czy w stanie wielkiego cierpienia psychicznego da się pisać. Nie wiem, czy ten czas, który stworzył list chorego jako gatunek literacki, nie stworzył również okazji do fabrykowania listów od chorego. Z kolei Barthes zaczyna pisać dziennik żałoby już tej samej nocy, kiedy umiera jego matka. To byłby przykład, że da się pisać od razu.

Miałam do czynienia z różnymi pismami – zarówno współczesnymi w szpitalach psychiatrycznych oraz z drugiej ręki, jak i z dawniejszymi. Melancholia daje delikatnie bardziej o sobie znać w momentach, w których coś funkcjonuje jako forma autokreacji. Ale to nie zmniejsza wartości danego odczucia, bo autokreacja też jest sposobem wydostawania się. Odpowiedź na pytanie, czy mamy do czynienia z osobą cierpiącą psychicznie, czy z osobą, która stwarza się jako melancholik, pisząc w ten sposób, jest trudna, ale nie wiem też, czy coś by nam dała.

O ile maska melancholika była figurą mocno obecną w literaturze romantycznej, o tyle w rzeczywistości obłąkany – czyli również melancholik – był zbędny, wstydliwy, ukrywany, niesłuchany… Krasiński – korzystasz z jego metafory w tytule swojej książki – mimo literackiej melancholijnej persony, którą kreował w swoich tekstach, był przerażony, że popadnie w obłęd. Dziedziczny.

Lęk przed tym, że naprawdę się oszaleje, nie „melancholijnie”, to częsta treść melancholii.

Przypominam sobie taką scenę – Celina Mickiewiczowa podczas jednego ze swoich ataków wybiega z domu z zakrwawioną szmatą, może to jej krew menstruacyjna, i mówi, że jest Matką Boską. To budziło niesmak, odrzucenie. Mickiewicz przyzywał mesjasza i przyszła do niego Celina. Jako matka mesjasza.

Może było to szaleństwo we dwoje? Folie à deux? O ile humaniści podkreślają piękno melancholii, to histeria piękna już nie jest. Na jednym ze spotkań czytelnik zapytał, czy ja piszę o sobie, udając, że piszę o XIX-wiecznych melancholikach. Bo przecież pisanie o melancholii jest trudne, męczące, brudne nawet. Wtedy profesor Zofia Rosińska, filozofka, wspaniała kobieta, powiedziała, że nawet jeżeli pani Mira pisze o melancholii i sama jest melancholiczką, to na pewno jej melancholia jest piękna! Zapytałam ją: „Jak będę pisała o histerii, to też będę pisała o sobie. Czy wtedy to również będzie piękne?”. Profesor Rosińska odpowiedziała: „Nie, histeria nigdy nie może być piękna”.

Na czym polega piękno histerii?

Jak pracowałam w szpitalu psychiatrycznym, to poznałam wiele kobiet, które XIX wiek nazwałby histeryczkami. Mam przed oczyma konkretny obraz: pięknej skrzypaczki masturbującej się na oczach personelu medycznego. Szczególnie mężczyźni psychiatrzy uważali taką demonstrację seksualności za coś odrażającego, ale jeśli potraktować ją jako formę buntu przeciwko patriarchatowi, to widać, jak mężczyzn wpisujących się w ten model histeria odrzuca. Ikonografia histerii zachwyciła jednak wielu. Pisał o tym między innymi Georges Didi-Huberman. Nie chodzi mi jednak o to, by w jakikolwiek sposób estetyzować histerię, zredukować ją do pięknego obrazka. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć język do opisu tej osobliwej urody histerii bez idealizowania.

Piszesz już historię polskiej histerii?

Tak. Z „Histerii” cały czas wyłania się coś nowego, ale trzeba kiedyś przystopować, powiedzieć: „dość, już dalej nie szukam”. Tu jednak chcę pójść dalej niż w „Melancholii”, dać czytelnikowi możliwość poznania lepiej tych osób, o których piszę. Dużo więcej jest grzebania w archiwach i znajdowania jak najdokładniejszego portretu anonimowych histeryczek. Oprócz tego piszę osobistą rzecz o stracie, żałobie, bez przypisów.

Matka?

Skąd wiesz?

Z dedykacji do „Melancholii”.

Póki co ta druga, osobista książka nosi tytuł „Bezmatek”. „Bezmatek” to rodzina pszczela pozbawiona matki pszczelej. Nie potrafię udawać, że nie wiem rzeczy, które wiem, więc jeśli zajmowałam się kwestiami żałoby, straty i pustki, braku, rozpaczy w kontekście psychoanalitycznym czy psychologicznym, to wszystko to w moim eseju się pojawia. Dziewiętnasty wiek też tam jest, bo ja sama jestem z XIX wieku.

 

Mira Marcinów jest jedną z trójki nominowanych do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka przyznawanej w ramach Poznańskiej Nagrody Literackiej. Uroczysta gala z wręczeniem nagród i ogłoszeniem nazwiska tegorocznego stypendysty odbędzie się 15 maja 2019 roku o g. 14.00 w Collegium Maius UAM.

Mira Marcinów; fot. Poznańska Nagroda Literacka