Archiwum
12.05.2015

Jeśli będzie piętnaście głosów…

Marek S. Bochniarz Zuzanna Solakiewicz
Rozmowy

Dokument Zuzanny Solakiewicz „15 stron świata”, poświęcony twórczości polskiego pioniera muzyki elektronicznej Eugeniusza Rudnika, sprowokował organizatorów festiwalu Docs Against Gravity do przygotowania cyklu wydarzeń w Kinotece. Na „Ile jest audio w wideo?” składa się między innymi wystawa „Moving Pictures”, a także panel dyskusyjny (16 maja o godz. 14). Wśród gości znajdą się bohater dokumentu Eugeniusz Rudnik, ekipa filmowa „15 stron świata”: reżyserka, operator Zvika Gregory Portnoy, montażysta Mateusz Romaszkan, a także kompozytor Mikołaj Trzaska.

Marek Bochniarz w rozmowie z Zuzanną Solakiewicz o jej twórczości dokumentalnej i „15 stronach świata”:

Na co przydają się podwójne studia w szkole filmowej – w kraju i w Izraelu?
Nie pojechałam do Izraela, żeby studiować reżyserię: już byłam na miejscu. Planowałam zostać specjalistką od historii żydowskiej. Kiedy stałam u progu poważnej ścieżki naukowej zorientowałam się, że to nie jest to, co chcę robić. I poszłam w Izraelu do szkoły filmowej. Z powodów osobistych po roku moje życie zupełnie się zmieniło i wróciłam do Polski. W łódzkiej Filmówce wylądowałam jako studentka zagraniczna na stażu.

To poproszę o porównanie szkół filmowych w Łodzi i Jerozolimie!
W izraelskim Sam Spiegel Film & Television School studenci reżyserii tworzą cały zespół filmowy. Przez rok realizujemy kolejne etiudy wszystkich studentów. Raz w semestrze robi się swoją etiudę, natomiast w pozostałych jesteśmy zobowiązani do pracy wcharakterze operatora, montażysty, oświetleniowca czy producenta. Po takiej edukacji reżyser zupełnie inaczej funkcjonuje na planie: doskonale wie, co robią inni. Może twórczo współpracować z innymi pionami planu filmowego.
Szkoła w Łodzi jest bardziej elitarna. Tam kształtuje się reżysera jako osobę stojącą ponad resztą ekipy filmową. Jest on artystą. Przychodzi i oczekuje, że spełni się jego wizję. Najbliższa jest mi jednak szkoła jerozolimska.

Do wątków żydowskich wróciła Pani w „Jorcajt”. Jaki był punkt wyjścia?
To była wieloletnia przygoda. Początkowo myślałam, że powstanie reportaż albo książka. W końcu zdecydowałam się na film dokumentalny.

Jak spotkała Pani głównego bohatera, Meira Moszkowicza?
Kiedy szukałam cmentarza żydowskiego, gdzie mogłabym poprowadzić program edukacyjny z młodzieżą. Pewnego letniego dnia natrafiłam na zrujnowany cmentarz w Gorlicach, gdzie nie było macew (zostały wywiezione w czasie wojny i były używane w mieście jako budulec pod schody). Doszłam do grobu cadyka i usłyszałam głosy z wewnątrz. Byłam przekonana, że to miejscowi żule, którzy piją wino w cieniu. Wpadłam tam z wściekłością i poczuciem, że „zaprowadzę sprawiedliwość”. Zobaczyłam jednak trzech modlących się chasydów. Rozmawiałam z nimi w jidysz, żeby wyjaśnić i załagodzić sytuację. Byli zdziwieni i zapytali mnie, czy pochodzę z Izraela. Ja na to: „nie, jestem stąd, mieszkam za górą”. „A jesteś Żydówką?” – zapytali. Odpowiedziałam, że nie, a jidysz znam z uniwersytetu. A oni zaczęli się histerycznie śmiać. Tak przełamały się między nami lody. Później, przez kilka lat byłam ich tłumaczką. Zawsze miałam ze sobą aparat, kamerę i patrzyłam, jak na to reagują.
Pewnego razu zimą bardzo się spieszyłam na spotkanie z nimi i zapomniałam aparatu. Gdy przyjechałam, Meir w pewnym momencie zapytał: „Zuzka, a gdzie jest twoja kamera?”. Wtedy wiedziałam, że wyraził akceptację na film.

Przyznała Pani w jednym z wywiadów, że początkowo nie wyobrażała sobie filmu, którego bohaterami byliby chasydzi.
Wiedziałam, że kobieta, gojka z kamerą jest antytezą ortodoksyjnego, chasydzkiego, męskiego świata. Dostosowałam się do tej sytuacji na zasadzie absurdalnego przeciwieństwa. Liczyła się uczciwość przy współpracy z bohaterem. Bohater „15 stron świata”, Eugeniusz Rudnik sam jest artystą i ma dużą świadomość kamery i tego, co się może stać z nagraniem, które powstaje. Chasydzi tego nie wiedzą: nie oglądają telewizji i nie chodzą do kina. Wyobrażają sobie film jako coś w rodzaju wspomnienia historycznego. Byli zaskoczeni tym, czego szukałam – tym, czym dla nas jest film dokumentalny, co jest ważne i co chcemy oglądać.

Czy bohaterowie zrobili wyjątek i obejrzeli Pani film?
Tak. Główny bohater, , widział go. Należy do pokolenia sześćdziesięciolatków i nie używa komputera. Nikt nie chodzi do kina, ale młodsze pokolenie posługuje się komputerami i korzysta z Internetu. Córka Meira pokazała mu film na swoim komputerze.

Już w „Jorcajcie” użyła Pani muzyki Eugeniusza Rudnika. Ta fascynacja trwa od dawna?
Tak jest z filmami dokumentalnymi, że jedne się dzieją już wtedy, gdy inne jeszcze się nie skończyły. Przy „Jorcajcie” postanowiłam zastosować muzykę Rudnika do czegoś zupełnie innego – tematu chasydzkiego. W ten sposób chciałam pozbawić film etnograficznego aspektu (nie jest tak, że nie lubię muzyki żydowskiej). Chciałam po prostu pokazać, jak Meir kształtuje swoje życie jako bohater, a nie przedstawiciel grupy etnicznej czy religijnej.

Łatwo było przekonać Rudnika do udziału w „15 stronach świata”? W tym wieku, przy takim doświadczeniu, musiał być chyba niechętny do występu w filmie?
Z jednej strony, było to bardzo trudne, a z drugiej – łatwe. Trudne, bo dwukrotnie byłam odrzucana z realizacji tego filmu: Eugeniusz zrywał współpracę. Wydarzyło się to przed rozpoczęciem zdjęć. Nie dziwię mu się, bo była to sytuacja, gdy debiutantka przychodzi do doświadczonego artysty i mówi, że zrobi film o jego muzyce. Nie ufał mi, ponieważ współczesny sposób realizacji zupełnie odbiega od metod sprzed trzydziestu, czterdziestu lat, kiedy pracował dla telewizji (a zrobił muzykę do ponad 300 filmów krótkometrażowych). Wtedy przychodziła duża ekipa, a nie samodzielna reżyserka, która obiecywała, że za trzy lata produkcja nabierze właściwych rozmiarów, tymczasem nagramy wywiad.
Zgodził się w końcu na wywiad-rzekę. Przyjechaliśmy do Nadkola – rodzinnej miejscowości Rudnika, gdzie spędza lato. Wcześniej dostałam od niego archiwum. Przez wiele lat gromadził zapiski, luźne notatki, plakaty, wzmianki prasowe, ale i eksplikacje do utworów, które miały powstać. Na tej podstawie przygotowałam się do wywiadu, który trwał cztery dni. Potem, gdy Rudnik już wiedział, czego szukam, zgodził się na film. Powiedział, że nie będzie się wtrącać, bo to moja interpretacja jego muzyki. Chciał zobaczyć film tuż przed postprodukcją.

Zastanawia mnie tytuł. W filmie czytany jest fragment jego dziennika: „Jeśli będzie piętnaście głosów, to będzie można oglądać piętnaście stron świata”. Brzmi poetycko.
Powstało pytanie: jak pokazać tę muzykę? Nie chciałam, żeby obrazy były czysto impresyjne. Mimo, że są abstrakcyjne i nie opowiadają klasycznej historii, zależało mi, aby miały konkretne znaczenia. Przeglądając materiały z archiwum, można dostrzec, że taki jest po prostu nasz język. Jeśli Rudnik chce sformułować coś na temat dźwięku, często posługuje się obrazami, metaforami wizualnymi. Wypowiedź o piętnastu stronach świata pochodzi z eksplikacji do „Tryptyku”. Rudnik chciał w nim stworzyć piętnaście głosów – odrębnych faktur muzycznych i opisać, jak przenikają się między sobą. Gdy pisał dla siebie, porównał to do oglądania krajobrazu: gdy patrzymy na północ, kątem oka widzimy północny zachód i północny wschód. Potem powstaje wniosek, który może brzmieć poetycko.

Film jest bogaty w materiały: są tu i fragmenty filmów z muzyką Rudnika, archiwalia „z epoki”, film nakręcony współcześnie, na taśmie 16 milimetrów… Jak udało się to wszystko razem połączyć?
Zanim zacznę robić zdjęcia, na etapie konceptu zapraszam do rozmowy członków ekipy… Zastanawiamy się wspólnie, jak wybrnąć z tego, co mamy przed sobą. Główną materią „15 stron świata” – jeśli chodzi o czas ekranowy – są zdjęcia na taśmie 16 milimetrów. Poprzez długi proces dokumentacji i szukania muzyki do obrazu, precyzyjnie przygotowaliśmy ze Zviką Gregorym Portnoyem listę ujęć – czyli kręciliśmy tak, jak się to robi przy filmie fabularnym. Materiał dokumentalny nie był szczególnie obfity. Składał się z siedmiu sesji z Rudnikiem. Archiwalne też są skąpe. Jest tylko kilka filmów o Eksperymentalnym Studiu Polskiego Radia, a Rudnik pojawia się w nich w zaledwie paru scenach; był też jeden film science fiction. Zadaniem montażysty Mateusza Romaszkana nie było więc opanowanie wielkiej materii, tylko stworzenie struktury filmu. Pracowaliśmy nad tym bardzo długo. Chcieliśmy, żeby ten abstrakcyjny film o muzyce miał klasyczną strukturę i sceny – żeby ktoś nie pomylił „15 stron świata” z wideoartem.

Czy film został nakręcony na taśmie 16 milimetrów, bo Rudnik realizuje muzykę analogową i film o nim też powinien mieć „namacalność”, ziarnistość i pewną surowość?
Rudnik nigdy nie przeszedł na nośnik cyfrowy i nie zabrał się do robienia muzyki na komputerze. Inaczej powstaje muzyka, gdy robi się ją na taśmie własnymi rękami. Pod względem ilości czasu to długie, pracochłonne, rzemieślnicze zajęcie. W komputerze można wszystko cofnąć albo zmultiplikować. Analogowo każda czynność jest procesem. Stworzenie kilkuminutowego utworu trwa wiele miesięcy. Zdaniem Rudnika ma to wpływ na stronę artystyczną. Nośnik i metoda pracy wpływają na emocje, które można zawrzeć w utworze. Bardzo podobnie jest z dyscypliną pracy przy taśmie filmowej. A wszystko to – wraz z odejściem analogowości – znika z naszej kultury.

Jak to porównanie wypada w kinie?
Dyskusja o analogowości i cyfrowości dotyczy naszych przyzwyczajeń. Tego, jak sobie je wyobrażamy (bo na przykład ziarnistość można stworzyć cyfrowo, a różnicę zauważą tylko profesjonaliści). Taśma kojarzy się nam z czymś cieplejszym, związanym z fakturą, dotykalnością. Projektor cyfrowy nie brzęczy, nie rusza się, a paprochów w nim nie widać. To daje dużo mniejsze wrażenie sensualności. Nośniki analogowe są nam bliższe, bo i my jesteśmy niedoskonali.

alt