Różni byli goście tegorocznego festiwalu w Jarocinie. Nawet bardzo różni. Arka Noego zaprosiła Ducha Świętego, TZN Xenna dwóch tancerzy w strojach indiańskich wojowników. Ciekawe były też dedykacje: dla zmarłych perkusistów, kiedyś członków zespołów Voo i Voo oraz Kultu, a także dla żyjących jeszcze, ale nieodległych od śmiertelnej zapaści gospodarek Grecji, Hiszpanii, Włoch i – być może, jak zaznaczył Jello Biafra – Polski.
Najpierw, w porze niedzielnego obiadu, fani śpiewali:
„Gdzie można dzisiaj świętych zobaczyć?
Są między nami w Jarocinie i w pracy!
Gdzie można dzisiaj świętych zobaczyć?
Są między nami w Jarocinie i w pracy!”.
A później, już po kolacji, wykrzykiwali:
“I will be fuhrer one day
I will command all of you
Your kids will meditate in school
Your kids will meditate in school
California Über Alles
California Über Alles
Über Alles California
Über Alles California”.
Bez wątpienia, istna wirówka. Co ciekawe, wartości, spojrzenia i tradycje zderzały się, ale nie znosiły. Ciasne pogo i crown surfing sklejały je wszystkie w jednym koncertowym, akceptującym uniesieniu. Kredowe koło zaprezentowanych na scenie światopoglądów było chyba szersze niż w poprzednich edycjach. Gdyby pokusić się o próbę ich roboczego podsumowania, można by posłużyć się w tym celu koncertem Kultu. W finałowym koncercie Jarocin Festiwal 2012 zespół Kazika Staszewskiego zagrał utwory wybrane przez fanów w internetowym głosowaniu. Odliczanie zaczęło się od zapoznanego utworu „Maria ma syna”, a ścisła czołówka obejmowała kolejno: (5) „Krew boga”, (4) „Wódka”, (3) „Baranek”, (2) „Arachia”, wreszcie (1) „Polska”. Piosenki to zaangażowane (poza utworem ze spuścizny ojca Kazika Staszewskiego), pesymistyczne, prowadzące po podzielonym Berlinie, brzydkiej Polsce, po zakamarkach systemu, który zwalcza wszelkie objawy samodzielnego myślenia. Dające do myślenia.
Jeśli taki był zamiar organizatorów – dawanie do myślenia – to się powiódł. Można przecież utyskiwać nad tym, że na dużym festiwalu wśród dziesiątków stoisk gastronomicznych, pamiątkarskich i odzieżowych, od lat jest tylko jedno z muzyką, oferujące czarne płyty. Można narzekać na formułę, która kładzie nacisk na zapraszanie gwiazd sprzed lat, mających szczyty popularności i apogea energii za sobą. Nie sposób jednak nie dostrzec, że Biohazard i Jello Biafra, TZN Xenna (po raz pierwszy w Jarocinie, który w latach 80. bojkotowali jako imprezę kontrolowaną przez władzę) i KSU, świętujący 20-lecie Illusion i 30-lecie Kult przemawiają do publiczności. A ich głos – sięgający korzeniami innych realiów – intrygująco się uaktualnia i dotyka problemów, przed którymi stajemy właśnie dzisiaj. O gitarową ścianę dźwięków, wygenerowaną przez Jello Biafra i The Guantanamo School of Medicine, miały przecież roztrzaskać się kapitalizm, korupcja, hierarchia kościelna i cywilizacja oparta na dobrach materialnych, nie tylko ta kalifornijska, ale i nasza, poddana transformacji w 1989 roku, włączona w struktury UE, stawiająca krzyże na żwirowisku w Auchwitz i na Krakowskim Przedmieściu. Kto szuka kulturowych dowodów na istnienie w naszym kraju prekariatu, nowej klasy społecznej coraz bardziej świadomej swego położenia, ten nie powinien w analizach pomijać fenomenu Jarocina.
Do najjaśniejszych wydarzeń w sferze muzycznej należały w tym roku koncerty Within Tempation, Kasi Nosowskiej, Against Me!, Biohazard, Jello Biafry, Lao Che. O prawa zaprezentowania się na małej jarocińskiej scenie ubiegało się 750 wykonawców! Ostatecznie na dachu autobusu Red Bulla wystąpiło sześć kapel. Bezapelacyjnie – dzięki charyzmatycznemu wokaliście – zwyciężył poznański Rust. Z nagrody publiczności cieszył się Power of Trinity, istniejący już 6 lat, mający na koncie wydawnictwo płytowe i radiowy hit „Chodź ze mną”. Osobne wyróżnienie jury przyznało grupie Curly Heads z Dąbrowy Górniczej.
Nie było problemów z frekwencją i sprzedażą biletów. To zdanie trzeba jednak koniecznie uzupełnić o coś jeszcze. Tegoroczny Jarocin Festiwal zapisał się bowiem i tym, że ukształtowała się w jego ramach alternatywna przestrzeń, którą w myślach określiłem jako „off-festiwal”. Ma brzmieć to nie do końca serio, ale sprawa nie jest wyłącznie facecyjna. Oto za metalowym ogrodzeniem terenu festiwalowego zgromadziła się publiczność równa nieomal tej oficjalnej, biletowanej. Pal sześć, gdyby byli to mieszkańcy Jarocina i okolic, koczujący tam podczas okolicznościowego spaceru. Idzie jednak o to, że rośnie liczba fanów muzyki granej w Jarocinie, którzy z rozmysłem przyjeżdżają na festiwal i uczestniczą w nim właśnie w taki sposób. Muzyka jest dobrze słyszalna, dwa telebimy przekazują relację ze sceny i spod niej, włożenie głowy między metalowe słupy pozwala dojrzeć większość szczegółów na żywo. Do zalet „off” należy to, że jest darmowe, że umożliwia zakup trunków i jedzenia po cenach sklepowych, a nie festiwalowych, że wymyka się przepisom o organizacji imprez masowych. Na trawnikach, przydrożnych rowach i na zbożowym polu siedzą, tańczą i bawią się tłumy ludzi. Towarzyszą im psy, rowery, a nawet połykacze ogni. I to tam chyba odbywa się prawdziwy jarociński karnawał prekariatu.
Ostatni wniosek, jaki nasuwa się po kolejnej edycji festiwalu jarocińskiego, dotyczy jego formuły. Po etapie poszukiwań organizatorzy uzyskali w końcu pewien rodzaj ogólnej, rozpoznawalnej już koncepcji. Na czym ona polega? Zaprasza się zagraniczne zespoły o statusie ikon, które wcześniej z różnych powodów w Polsce nie mogły się pojawić. Animuje się jubileusze wykonawców związanych z Jarocinem. Reanimuje się rodzimych, czasem legendarnych wykonawców. Do tego coraz sprawniej przebiega konkurs młodych zespołów. Muzyczna arka przymierza między dawnymi a nowymi czasy zdaje się funkcjonować coraz lepiej. Międzygeneracyjny przekaz trwa, pas transmisyjny wartości i estetyki muzycznej nie zamiera w bezruchu. Na twarzach kilkorga chłopców i dziewcząt, tak zwanych Dzieci Arki Noego, śpiewających „Gaz na ulicach” Kultu czy „Spytaj milicjanta” Dezertera widziałem oznaki wskazujące na to, że rozumieją, o czym śpiewają. Trudno w takim miejscu o lepszą edukację.
Jarocin Festiwal
Jarocin, 20–22.07.2012