Poznańskie Metafory Rzeczywistości są konkursem o tyle niezwykłym, że wybrane przez komisję utwory zostają wyreżyserowane, odegrane na scenie i zaprezentowane szerszej publiczności. Jak podkreślali uczestnicy obrad jury, stanowi to dużą różnicę, gdyż dramat ukonkretniony na scenie zostaje ostatecznie zweryfikowany. Adaptacja może albo wydobyć niedostrzegalne w samej tylko lekturze sensy tekstu, albo go ostatecznie pogrążyć. Poza wszystkim udostępnianie przedstawień widzom chlubnie wpisuje się w wciąż zbyt ubogą ofertę kulturalną Poznania.
Finałowe czytania, próby głosu, próby brzmienia tekstu w odbyły się 8 i 9 września w Teatrze Polskim, warto dodać w pełnej, profesjonalnej aktorskiej obsadzie patronującego Teatru. Jury, złożone z literaturoznawcy profesora Przemysława Czaplińskiego, krytyka teatralnego Łukasza Drewniaka oraz dyrektora Teatru Polskiego Pawła Szkotka, miało za zadanie wyłonić zwycięzcę i uhonorować go nagrodą w wysokości 15 tysięcy złotych. Pozostałe dwie o wartości 5 tys. przyznawało jury dziennikarzy i publiczność.
Z nadesłanych 191 prac tradycyjnie wyłoniono trzy, które stanęły do ostatecznego konkursu.
I
„Zażynki” Anny Wakulik w reżyserii Katarzyny Kalwat stanowią reinterpretację wyeksploatowanego już przez kulturę masową wątku romansu młodej kobiety (Anna Sandowicz) ze starszym mężczyzną (Wojciech Zanowicz) i jego synem. Dziewczyna z małej miejscowości przyjeżdża do dużego miasta, by dokonać aborcji. Lekarzem, który ma jej pomóc, jest znajomy z czasów dzieciństwa – sąsiad z miasteczka, który przeprowadził się do metropolii. Po zabiegu bohaterka zostaje na stałe zatrudniona w jego gabinecie jako sekretarka, w trakcie ognistego romansu nawiązuje głębszą znajomość również z synem swego szefo-sąsiado-lekarza. I z tymże synem zachodzi w ciążę po raz drugi. Intryga brzmi dość ryzykownie jak na teatralne przedsięwzięcie, ale ma swoje mocne strony. Po pierwsze: interesująco rozegrane jest napięcie między ojcem i synem. Postać syna nieudacznika, który za swoje niedorobione życie obwinia ojca, zostaje zarysowana przez Mariusza Adamskiego mocną, przekonującą kreską. Dziecko, które wraca jak niespłacony weksel do rodzica, to ciekawy motyw: potomek jako wyrzut sumienia, rachunek za błędy, wyolbrzymienie naszych własnych wad.
Kobieta jest głęboko wierząca, więc mamy tu również do czynienia ze swoistym traktatem o (nie)moralności i hipokryzji współczesności. „Zażynki” to święto dożynek na opak. Już nie festyn urodzaju, dziękczynna uroczystość, a ofiarniczy rytuał składany z kobiet na ołtarzu katolickiej etyki. „Czy Święty Duch przytrzymał włosy Maryji gdy rzygała? Czy powiedział jej: ja się tym zajmę, ty sobie odpocznij?” – padają pytania ze sceny. „Nawet do nieba ją zawlekli jak niepełnosprawną”. Zostaje powiedziane głośno to, na co zwykle nie zwraca się uwagi. Że w obrządku katolickim estetyzowana jest obojętność albo przemoc względem kobiety. Że jest wpisana w paradygmat bierności, że nie prawa samostanowienia. Spektakl, mimo swoich słabości (czasem afektacja, przydługie monologi, rozrzedzenie napięcia), staje się okazją do dyskusji o miejscu kobiety w Kościele, o odpowiedzialności. Spektakl jest jakiś, nie stwarza letniej temperatury. To ważne.
II
„Kopia paryskiego metra w kawałkach” Marty Sokołowskiej, wyreżyserowana przez Bartosza Zaczykiewicza, istotnie była sfragmentaryzowana. Surowa scenografia i gęsty tekst nie ułatwiały odbioru sztuki. Opowieść o podziemnym świecie paryskiego metra, w który żyje wykluczona (dobrowolnie?) społeczność, zostawiała dużo miejsca do interpretacji. Kolejne poziomy rzeczywistości można było czytać jako poziomy świadomości, podświadomości, realności. Z kolei żyjąca tam grupa mogła się jawić jako sekta religijna, polityczna, wariacja na temat antyglobalistycznego ugrupowania albo ekipa narkomanów. Momentami można było odnieść wrażenie, że tekst jest niewystarczająco zaadaptowany na scenę. Przemiana głównego bohatera, który przychodzi z normalnego świata i zostaje w świecie pod torami – nie została wystarczająco uzasadniona aktorsko, sytuacyjnie. Jeśli natomiast zgodzimy się na konwencję kolażu, możemy się rozsmakować w tych urwanych obrazach, postrzępionych zdaniach, wykrzyczanych antysystemowych apelach pomieszanych z egzystencjalnymi rozważaniami. Dla niektórych ta metafora była zbyt pojemna. Istotnie, spektakl nie nawiązywał w ogóle do polskich realiów, miał wymowę uniwersalną. Teresa Kwiatkowska opowiadająca o Królowej Margot, przemieniającej się w plastikowe krzesełko w metrze, dociera jednak do tych rejestrów, które mnie obchodzą. Absurd, rozsmakowanie w potencjale słowa i logika zgięta we wstęgę Möbiusa są tym, co na mnie działa. Opieki reżyserskiej, niestety, za bardzo nie dało się dostrzec. Trzykrotna zmiana świateł to odrobinę za mało. Fraza, która padła ze sceny: „projekt tym się różni od procesu, że się kończy” – okazuje się prorocza. Dane nam było zobaczyć dzieło w trakcie, niekompletne.
III
Od czasu katastrofy smoleńskiej fraza T.S. Eliota: „najokrutniejszy miesiąc to kwiecień” nabrała nowego znaczenia. Przy okazji żałoby narodowej przyszło nam obserwować spektakl nacjonalistycznej histerii. Wojna o krzyż w dekoracjach przerysowanego mesjanizmu narodowego śmieszyła i żenowała na przemian. Dramat Jarosława Jakubowskiego reżyserowany przez Agnieszkę Korytkowską-Mazur w dużej mierze nawiązuje do martyrologii 10 kwietnia 2010 roku. Okazją do zaprezentowania problemów społecznych jest ukazanie bohaterów w świecie tuż-przed mającą nastąpić katastrofą, zagładą istniejącego porządku. Dane nam jest brać udział w pielgrzymce, widzimy śmieszność katolickich sądów na temat rzeczywistości, nieadekwatność praktyk religijnych do wyzwań, jakie ze sobą niesie współczesność. Podobny koncept już obserwowaliśmy w sztuce Marka Pruchniewskiego z 2001 roku, wyreżyserowanej przez Macieja Dejczera. Tu natomiast jest radykalniej, mniej poprawnie, więc bardziej dynamicznie, ciekawiej. Pojawiają się cytaty z Internetu – ksiądz Natanek, kobieta bijąca seksualny rekord, fragmenty artykułów z gazet. Dewocyjne przemowy prezentowane są znad partytur-ambon-mównic. W pewnym momencie to, co się dzieje na scenie, zostaje określone mianem postpielgrzymki. Pielgrzym był zawsze kimś, kto porzucał znane, dom, by iść oddać, hołd, dziękczynienie, odnaleźć sens życia w miejscu kultu. Tutaj znakiem ujemnym opatrzona jest cała przestrzeń. Postmodernistyczna pielgrzymka, postpielgrzymka w świecie po wartościach – bez wartości zmierza donikąd. Dlatego, że cel drogi tak naprawdę jest wewnątrz nas samych. Tak wynikałoby z ostatnich (krzepiących i nieco jednak zalatujących Paulem Coelho) fraz padających ze sceny gdy Kurt Cobain mówi głównemu bohaterowi: „Uczyń swoje życie sensownym”, ten odpowiada: „Nie chcę”, by usłyszeć: „Chcesz, tylko o tym nie wiesz”.
Hipokryzja religijna, bigoteria, ekonomiczna nieudolność polskiego systemu, rozpad więzi rodzinnych – te elementy przeważają w diagnozie współczesności. W pierwszej i trzeciej sztuce mamy do czynienia z konkretem, z gotową interpretacją, a więc z bardziej dosłownym komunikatem, wprost nazywającym, piętnującym niedomagania postrzeganej rzeczywistości. W drugiej z metaforą. Popyt na reality show, zapotrzebowanie na narrację, która nas opisze tu i teraz przeniosły się także na oczekiwania wobec teatru.
Widownia oczekuje od współczesnej sztuki, że będzie realizowała Stendhalowską doktrynę „zwierciadła przechadzającego się po gościńcu”. Jednocześnie dobrze, jeśli przywary otaczającego świata nie są ukazane w zbyt przygnębiającym świetle, kabaretowy anturaż łagodzi ostrości, daje nowy rodzaj katharsis.
Nagrodę główną oraz nagrodę publiczności otrzymał „Wieczny kwiecień”, jury dziennikarskie doceniło „Zażynki”. Najwidoczniej to nie jest koniunktura na metafory. Już nie jest czas na pseudonimowanie. Może szkoda.
Metafory Rzeczywistości 2012
8–9.09.2012
Poznań, Teatr Polski
fot. Marek Zakrzewski, „Wieczny kwiecień”