Archiwum
06.09.2016

Jak wytresować modelkę

Olga Szmidt
Literatura

„Agencja modelek Eileen Ford” kusi tematem, może zbyt często oddawanym w całości do omówienia miesięcznikom o modzie, stylu i urodzie. Tutaj autor wyszedł naprzeciw potrzebie sięgnięcia po tekst bardziej wnikliwy, śmielej tropiący złożoność historii mody i modelek. Historia modelingu bowiem, jego pierwszych lat, rozwoju i kontrowersji daje podwaliny nie tylko dla współcześnie funkcjonującej branży, ale także dla toczącej się od lat dyskusji na temat etyki tego przemysłu, wpływu na społeczne postrzeganie ciała czy wreszcie standardy przyjmowane w kreowaniu kobiecych – a później także męskich – ciał i wizerunków.

Historia nawet nie tyle mody, ile samych modelek nie jest tematem – jakby się mogło wydawać – ani błahym, ani łatwym, ani tym bardziej oczywistym. Zbywanie kwestii zdaniami z „targowiskiem próżności” w roli głównej nie może satysfakcjonować – ani czytelników bardzo dobrze orientujących się w tej historii, ani tych, którzy z zaawansowanych antropologicznych poszukiwań w zakresie znaczenia i modelowania kobiecego ciała we współczesności przeniosą swoje zainteresowania na modelki. Rozwój tej branży, jak ją prezentuje także Robert Lacey, istotnie wpłynął nie tylko na postrzeganie ciała i kobiecości, ale także – ową kobiecość w XX wieku współtworzył.

Historia, którą dostajemy w tej książce, to przede wszystkim opis kariery Eileen Ford, później połączonej z karierą jej męża. Biograficzne partie nie są najmocniejszymi punktami „Agencji modelek Eileen Ford” – nie są ani bardzo szczegółowe, ani zbyt dobrze opowiedziane, nie tłumaczą też późniejszych decyzji głównej bohaterki, szersze kwestie sprowadzają do drobnych wątków. Cała ta część ma mimo wszystko nieco uroku, choć przyznać trzeba, że wiele refleksji ma tu dość pobieżny, czasami wręcz, by tak powiedzieć, scenkowy charakter. Portret jest w rezultacie półprzezroczysty, niezbyt poruszający i – nade wszystko – niezbyt złożony. Postać Eileen Ford wyraźnie miała być w tej książce fascynująca, kontrowersyjna i pociągająca. Tak się jednak nie dzieje, a na pewno nie dzieje się na większą niż kilka stron skalę. Co może istotne, wiele razy podczas lektury czytelnik będzie zapewniany o pozycji bohaterki, jej wpływu, klasy i szyku. Niewiele jednak dostanie na to dowodów, niewiele więcej szans na przekonanie się na własne oczy, że Eileen Ford – poza temperamentem – była dyktatorką mody.

„To dzięki cechom, których nabrała, obserwując ukochanych rodziców, stała się modowym guru dla swojej generacji.
– Moja matka miała wyśmienity gust. Najchętniej chodziła w satynach albo w jedwabiach, jakby w ogóle nie wiedziała o istnieniu bawełny. Pamiętam, że kiedy zapraszała przyjaciółki na lunch albo na brydża, zawsze przychodziły w eleganckich sukniach. Wszystkie siedziały w odświętnych strojach, a służba donosiła im jedzenie i drinki.
Jednym ze znaków rozpoznawczych agencji Ford stała się atmosfera nieustannej szampańskiej zabawy, którą właściciele agencji podsycali, gdzie tylko się pojawili”.

Agencja Fordów, której działania, praca i osiągnięcia są ostatecznie najważniejszym tematem książki, pozostaje w znacznym stopniu rozłączna wobec historii samej bohaterki. W toku – po jakimś czasie dość nużących – rozważań na temat śmiałych rozwiązań z dziedziny rozliczeń i księgowości w pracy modelek, organizacji pracy agencji (wątek ciekawy pewnie dla specjalistów, choć niełatwo określić, w jakiej dziedzinie), a także sporów z innymi agentami, gdzieś z horyzontu znika postać głównej bohaterki. Owszem, stale się pojawia, jednak na rozwinięty opis jej życia w tamtym czasie nie można liczyć. Po biograficznych opisach młodości i pierwszych kroków w branży – Eileen Ford bardzo często sprowadza się tu do swojego publicznego wizerunku i relacji z modelkami. Trudno sądzić, że tak było w istocie, że praca na tak zaawansowanym poziomie i z takim stopniem zaangażowania funkcjonowała jako jedyny wątek w jej życiu. A także że jej biografia kończy się na pracy. Co istotne, także w szerszym kontekście społecznym i politycznym autor do jakiegoś stopnia spełnia się tylko w zakresie opowieści o życiu rodzinnym i prywatnym swojej bohaterki. Ponownie zresztą – raczej na początku książki.

„Pewien pracujący w tamtych czasach hollywoodzki producent powiedział, że «Rosenbergowie zmieniali się wtedy w Rosse’ów, a Cohenowie stawali się Curtisami. Grunt, żeby w nazwisku było jak najmniej spółgłosek i żeby kończyło się czymś melodyjnym, co by nie pachniało czosnkiem».
Można to zjawisko nazwać dźwiękowym odpowiednikiem dyktatu urody. Podporządkowały mu się nawet grube ryby Hollywood, chętnie zmieniające się w «prawdziwych Amerykanów»”.

Komentarze dotyczące, mówiąc delikatnie, marginalizowania swojego pochodzenia i złożonej struktury tożsamości są w tym przypadku mocno zredukowane, sprowadzone właściwie do kilku uwag o przemilczaniu tematu i fałszywej świadomości. Większe zainteresowanie autora budzi – w pewnym momencie powtarzany do znudzenia – wątek matczynych relacji agentki z jej podopiecznymi. Matczynych zresztą w cudzysłowie. Z opisów bowiem wyłania się tyranka skupiona na własnych biznesowych celach, wykorzystująca mieszczańską moralność i kindersztubę do jednoczesnego tresowania i tworzenia modelek:

„Eileen sprawiało wielką przyjemność to, że traktowała swoje podopieczne jak panna Jean Brodie, zwłaszcza podczas posiłków. Elizabeth Peabody, przyjaciółka rodziny, była zdumiona tym, jak Eileen się zachowywała przy stole.
– Pytała: Nałożyłaś sobie cztery fasolki? Po co tyle? Jedną odłóż. Potem mówiła innej dziewczynie: Jak dla ciebie to zdecydowanie za dużo groszku. Zjedz jedną trzecią. I własnoręcznie zgarniała jej groszek z talerza – opowiadała”.

Rozważania poświęcone jej wizji modelek – ich ciał, kolorów skóry i włosów, a także pochodzenia – zajmują w książce istotne miejsce. Najbardziej zagadkowe, a właściwie w ogóle niepostawione, wydaje się jednak pytanie: dlaczego? Dlaczego Eileen Ford, epizodyczna modelka w młodości postanowiła wykreować wizerunek współczesnej modelki? Dlaczego uznała, że reżim diet, blond włosów i „dobrego prowadzenia się” będzie jej celem w życiu? Dlaczego modelka jest produktem, którym postanowiła handlować? Czy była to decyzja ściśle biznesowa, a tak się akurat złożyło, że trafiło na zdjęcia, sesje i kontrakty? Owszem, z całego tekstu można by wysnuć wiele wniosków, ale raczej spekulując, niż interpretując. Niewiele danych na temat jej poglądów, świadomości i wyobrażenia na temat samej siebie pozostaje z kluczowej części książki. Trudno powiedzieć, czy powodem jest raczej pospieszna praca autora, czy brak faktów. Najważniejszy temat jednak do końca pozostaje niejasny.

W „Agencji modelek Eileen Ford” autor wiele miejsca poświęca indywidualnym karierom najbardziej rozpoznawalnych modelek. Dovima, Wilhelmina, Dorian Leigh, Suzy Parker i cała reszta kobiet, które na długie lata wyznaczyły standardy w świecie mody, niejednokrotnie przyćmiewają główną bohaterkę. Czy to śmiałością dbania o własne interesy, czy sprzeciwem wobec agentki-mieszczanki, czy wreszcie rozpoznawalnością. Bez odpowiedzi pozostają pytania, czy wpływa na to wrażenie sympatia Ford do patriarchalnych wzorów małżeństwa, jej małostkowość i beznadziejna wręcz próżność, czy raczej symulowane scenki do sesji, na których zainteresowana wypada na troskliwą damę? Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że to o wielu z nich książki byłyby o wiele bardziej pasjonujące niż ta – nieco sztucznie chwilami podgrzewana – historia.

Do pewnego momentu, ponownie, ma to jednak urok. Wspomagają te wrażenia bardzo liczne fotografie i reprodukcje zebrane w tomie. Świetnie ilustrujące, ale także rozbudowujące główną historię. Bez tego całość wypadałaby bardzo blado. W zestawieniu z materiałami wizualnymi – wypada nieco lepiej. Dużo gorzej jest w partiach poświęconych latom 70. oraz tematowi przemiany branży – także w związku z powiększającym się w zastraszającym wręcz tempie wpływem narkotyków na branżę mody. Eileen Ford była z wcześniejszego świata, a i narracja tej książki nie bardzo nadąża za zmieniającymi się warunkami i problemami branży. Niejednokrotnie są one bagatelizowane, sprowadzane do banału czy wręcz wyłącznie biznesowych rozważań. Na co agencja Ford mogła sobie pozwolić, a co obciążałoby jej wizerunek? Dość kontrowersyjne zdania nie zawsze są równoważone komentarzem, co więcej – rzadko autor dostrzega ciąg przyczynowo-skutkowy pomiędzy poglądami Ford, ściąganiem jedzenia z talerza i dyscypliną a późniejszymi przemianami branży. Jedna z cytowanych osób mówi: „Od razu było widać, które biorą. Już po kilku tygodniach ich twarze stawały się bardziej pociągłe. Wyglądały naprawdę cudownie – to im trzeba uczciwie przyznać. Nic tak dobrze nie tłumi apetytu jak kokaina”.

Ale są też zwykłe porażki – kluczową jest brak współpracy z Twiggy, przestraszonej przez Ford, niewiele lepiej wypada historia relacji pomiędzy Fordami a późniejszymi wielkimi gwiazdami, które albo nie bardzo pasowały do sposobu funkcjonowania agencji, albo wybrały inną drogę. Autor nie tuszuje tych wątków, tak jak nie tuszuje dwuznaczności niektórych poczynań Eileen Ford. To, co zdaje się jednak nieco zbyt niewyraźnie majaczyć na horyzoncie tej książki, to nie tylko, by użyć formuły Zbigniewa Libery, „Jak tresuje się dziewczynki”. Przede wszystkim problemem jest fakt, że cała ta historia zdaje się tak modelować obraz, aby wydobyć piękno początków, nawet jeżeli wyziera zza niego o wiele mniej atrakcyjny obraz.

Robert Lacey, „Agencja modelek Eileen Ford”
tłum. Pola Sobaś-Mikołajczyk
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2016

alt