Trzeci tydzień Malta Festival Poznań rozpoczął się zwycięstwem katolickich radykałów, domagających się cenzury w teatrze. Precedens ten niepokoi szczególnie, gdy próbę kulturowej dyktatury – przy biernej postawie policji, przyznającej się do bezradności – popierają władze miasta i hierarchowie kościelni.
W Sali Wielkiej CK Zamek panował półmrok, przełamywany jedynie bocznym blaskiem zawieszonych świetlówek, tworzących prostokątną barierę. Widzowie wchodzili do wnętrza stworzonej w ten sposób prostokątnej przestrzeni, niepewni tego, co może ich tam spotkać. Czarne tło ścian i czarna podłoga skutecznie maskowały obecność w jego wnętrzu zwartej – niczym jeden organizm – grupy nagich aktorów, których skóra pokryta była węglem. Sprawnie poruszali się w przestrzeni pełnej widzów, wymuszając dla siebie miejsce. Rozpoczął się spektakl Marcelo Evelina „De repente fica tudo preto de gente” (Nagle wszędzie robi się czarno od ludzi), wykonywany przez stworzoną przez niego grupę Demolition Inc. Zmienny rytm ruchu, zatrzymania, rozproszenie i ponowne łączenie się wykonawców, a zwłaszcza wymuszanie przez nich reakcji publiczności, pozwala uznać ten spektakl za rodzaj interaktywnego performansu. Programowe nawiązania do problemu Inności, wykluczenia, lęku przed wpływem czy izolacji nabrały fizycznego charakteru. Widzowie uciekali przed przesuwającą się czarną masą, ale równocześnie, w chwilach zwolnionego tempa jej ruchu i rozdzielenia na pojedynczych wykonawców, lgnęli do nich niczym zahipnotyzowani, nie potrafiąc się oprzeć elektryzującemu wpływowi Innego. Ten performans, pokazany po raz pierwszy w dniu, w którym organizatorzy Malty ogłosili odwołanie spektaklu „Golgota Picnic” (zaplanowanego na 27 i 28 czerwca) w reżyserii Rodrigo Garcíi (kuratora tegorocznego idiomu), stał się niezamierzonym komentarzem bieżących wydarzeń.
Prowokacyjność i polityczność, charakterystyczne dla twórczości Garcíi, sprzyjają polaryzacji poglądów. Zjawisko to odnosi się – jak widać – nie tylko do widzów jego spektakli, ale także do osób postronnych, skłonnych do manifestowania skrajnych postaw, zdań i opinii. Akcja i reakcja to naturalne następstwo rzeczy w relacji jednostki z każdym rodzajem sztuki, która nie pozostawia jej odbiorców obojętnymi. Zadziwia jednak skala i zajadłość obserwowanych w Poznaniu reakcji, zanim jeszcze ktokolwiek w Polsce zobaczyć mógł „Golgotę”. Drogę wytyczyli francuscy lefebryści, nieco bardziej świadomi we wskazywaniu wroga i dużo bardziej doświadczeni w oprotestowywaniu różnych wydarzeń artystycznych. W Paryżu występowali oni przeciwko temu spektaklowi już w grudniu 2011 roku, chwilę po tym, jak zwarli szeregi, buntując się przeciw prezentacji „O twarzy. Wizerunek Syna Boga” Romea Castellucciego. Tamto przedstawienie, które miesiąc wcześniej znalazło się w programie wrocławskiego festiwalu Dialog, nie wywołało u nas żadnych kontrowersji. Czyżby rodzimi konserwatyści w czerwonych pelerynach, nadużywający symboli religijnych i narodowych, potrzebowali drogowskazów wytyczonych przez francuskich braci w wierze? Tym razem w poznański sprzeciw szybko wpisały się różne grupy, wykorzystując go jako medialną tubę autopromocji. Stał się on okazją do „policzenia się” zwolenników radykalnych opcji światopoglądowych. Zyskał więc podobne znaczenie, jak „patriotyczne” manifestacje 11 listopada albo obchody nowego święta, znanego jako Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, w czasie których religijna albo patriotyczna duma sprowadzona zostaje do kopania squattersów, palenia tęczy, wskazywania domniemanych Żydów i straszenia obcokrajowców. Tępi chuligani, prowadzeni przez grupki radykalnych manipulatorów, próbują wmówić innym konieczność cenzury sztuki, podobnie jak chcieliby kontroli macic polskich kobiet, wskazywania, kogo wolno kochać, a kogo należy piętnować albo kto powinien wynosić się „z katolickiego kraju”.
Nie muszę ich rozumieć, żeby wiedzieć, że konflikt jest istotą uprawianej przez nich polityki, bo bez niego nie mieliby szansy na zaistnienie. Jednak czy sama zapowiedź jakiejś grupy, że jej przedstawiciele gotowi są siłą doprowadzić do zerwania spektaklu teatralnego, wystarczy – nawet jeśli popiera ich biskup i kilkunastu polityków – żeby im ulec? Czy gromada zadziornych katolików, wsparta przez kibiców klubów sportowych i sympatyków opcji narodowej, może dyktować innym, co mogą, a czego nie mogą zobaczyć w teatrze? Czego boją się przedstawiciele Kościoła, którzy popierają protest wichrzycieli? Jak obrażać ich może krytyka konsumpcjonizmu, zjawiska charakteryzującego rozwinięte społeczeństwa na całym świecie? Dlaczego buntują się przeciwko wskazaniu wypaczeń współczesnej kultury z użyciem symboli, obrazów i odniesień sięgających do jej korzeni, które sami określają jako chrześcijańskie?
Nie rozumiem policji, która na podstawie „badań Internetu” i „innych źródeł” sugerowała przeniesienie albo odwołanie spektaklu. Gdyby takie obserwacje dawały miarodajne rezultaty, śledzenie forów internetowych sugerowałaby obecność setek osób przed zeszłorocznym spotkaniem z Zygmuntem Baumanem albo przy okazji zimowych pokazów „Spisku smoleńskiego” Lecha Raczaka. Tymczasem w obu przypadkach protestowało najwyżej kilkanaście osób, które i tak nie rzucały się w oczy. Ale nawet jeśli się spodziewano, jak mówił komunikat komendanta poznańskiej policji, kosmicznej liczby 50 tysięcy – gotowych łamać prawo – protestujących, dlaczego nie dano mi szansy, żeby obecnością na spektaklu sprzeciwić się dyktaturze tej masy? Policja potrafi „ochraniać” przemarsze przez polskie miasta uzbrojonych w kije i maczety, marzących o konfrontacji kibiców antagonistycznych drużyn, używając do tego olbrzymich sił prewencji, helikopterów, funkcjonariuszy w cywilu, kamer i działek wodnych. Dlaczego więc rozkłada ręce, kiedy grupa radykałów w imię skrajnych poglądów religijnych zapowiada burdy i demolowanie instytucji kultury w państwie konstytucyjnie niezależnym od jakiegokolwiek kościoła?
Nie rozumiem decyzji dyrekcji festiwalu, która zarzucona podpisywanymi w Internecie, wirtualnymi protestami, zdecydowała się odwołać spektakl Garcíi, nawet nie pytając jego widzów – ani jego samego – o opinię, i ulegając w ten sposób konserwatywnej wersji kontrkulturowego terroryzmu. Przecież taka reakcja na przemoc prowadzić może do promocji kolejnych siłowych inicjatyw radykałów różnej maści, dając nadzieję na powodzenie tym, którzy chcą ograniczać naszą wolność. Czyżby przyczyną była groźba odebrania funduszy na przyszłe edycje festiwalu? Dopóki decydują o tym politycy, taka groźba, nawet jeśli niewysłowiona, wydaje się realna.
Niezależnie od przyczyn i dyskusji na temat trafności bądź niefortunności decyzji o odwołaniu prezentacji spektaklu „Golgota Picnic”, łatwo wyczuć, że coś się stało i od piątkowego popołudnia nasz świat nie jest już taki jak wcześniej. „Poznańskie wartości” (fraza prezydenta Grobelnego) pozostawiły ruiny, sprawiając, że festiwal, postrzegany jako święto artystycznej wolności, społecznej aktywizacji i publicznej dyskusji, stracił smak, zapach i kolory. Odkąd dyrektor Michał Merczyński zrezygnował z prezentacji kontrowersyjnego przedstawienia, zewsząd płyną nienawistne głosy triumfu. I tylko na festiwalowych korytarzach pojawia się smutek i żal pomieszany ze złością oraz niedowierzaniem. Jak dzieci z nadzieją czekaliśmy na artystyczne olśnienia, nowości i objawienia. Szok – wywołany przez poddanie się presji władzy, policji i Kościoła; groźby ultrakatolików, pogróżki bojówkarzy i kiboli – zdominował całość przeszłych i przyszłych wrażeń. Skala strat jest nieproporcjonalnie większa od rezygnacji z pokazu pojedynczego przedstawienia, bo prowadzić może do utraty wiary w jakikolwiek głębszy sens festiwalu, który prezentowano jako rówieśnika polskiej wolności. Jego dyrekcja jednak z wolności zrezygnowała, ulegając dyktaturze religijnego fanatyzmu w najbliższym nam, katolicko-narodowym wydaniu. Podobno decyzję tę wymusiła troska o bezpieczeństwo widzów, zagrożonych między innymi przez uczestników – uwaga! – procesji ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa. Czy to nie pora, by w dawnym „państwie bez stosów” (Tazbir) wprost wskazać źródło problemu?
Dzisiaj, kilka dni po dowołaniu „Golgoty”, nadal trudno mówić o festiwalu Malta, nie skupiając się na skandalicznym terroryzmie poznańskich katolików. Chociaż każdy dzień przynosi nowe atrakcje, wszystkie one przyprószone zostały przez popiół zabójczego kataklizmu. Postarajmy się otrząsnąć i spróbować: dyskusji i gier, muzyki i filmów, a przede wszystkim tańca i teatru, a na zakończenie festiwalu – największej muzycznej atrakcji tej edycji Malty. 29 czerwca w Starej Gazowni wystąpi Damon Albarn, który przed niespełna dwoma miesiącami wydał wreszcie, od dawna oczekiwany, bardzo osobisty album „Everyday Robots”. Koncert, w którym na scenie prócz frontmana Blur pojawią się znakomici muzycy, z pewnością dostarczyć nam może dawki pozytywnej energii. Bierzmy i jedzmy z tego wszyscy, wbrew krzyżowcom i pokutnikom.
Przeczytaj także:
Na zdjęciu: „De repente fica tudo preto de gente”.