Archiwum
13.02.2017

Jak łatwo rzucić palenie?

Stanisław Godlewski
Teatr

„Kuroń. Pasja według świętego Jacka” Pawła Łysaka to spektakl, który mówi o współczesnej Polsce, ukazując jej przeszłość. Mimo słusznej tezy, że „warto rozmawiać”, przedstawienie gmatwa zbyt duża ilość wątków, stereotypów i uniwersalizacji.

Chyba każdy, kto rzucił (lub próbował rzucić) palenie, zetknął się z metodą Allena Carra, autora książki „Prosta metoda, jak skutecznie rzucić palenie”. Carr, księgowy, palił kiedyś sto papierosów dziennie, aż pewnego dnia doznał czegoś w rodzaju iluminacji i nie zapalił już nigdy więcej. W swoich książkach, pisanych w iście amerykańskim stylu retorycznym, naucza, jak zerwać z nałogiem. Dowodzi, że to w zasadzie nic trudnego – wszystko sprowadza się do zmiany nastawienia psychicznego i weryfikacji przekonań o działaniu tytoniu. Metoda, określana jako Easyway (potwierdzam, faktycznie jest easy – nikt do niczego nie zmusza, nie stosuje się żadnych leków ani nawet nie zaleca się rzucania przez ograniczanie papierosów), ma wielu zwolenników, bo podobno jest najskuteczniejsza. A na pewno skutecznie uświadamia, że papierosy są szkodliwe i niepotrzebne.

Małgorzata Sikorska-Miszczuk w swoim dramacie „Kuroń. Pasja według świętego Jacka” zdaje się iść podobnym tropem. W jej sztuce (wydrukowanej w „Dialogu” 11/2016) pojawia się postać Autora piszącego książkę o Jacku Kuroniu (i jak to zwykle w takich metatekstowych zagrywkach bywa, targany wątpliwościami nie może sobie dać z tym rady). Autor wspomina suszenie liści tytoniu u swojego dziadka – liści, które nasiąkały przemocą, strachem, nienawiścią, pogardą, pijaństwem. Potem wszystkie te świństwa były wdychane razem z dymem papierosowym. Polskie powietrze przepełnione jest takim złym dymem, którym oddychamy wszyscy – ładna metafora, szczególnie w momencie, gdy stężenie smogu w naszym kraju przekracza wszelkie możliwe normy.

Sikorska-Miszczuk nie wskazuje, jak oczyścić brudne powietrze ani jak rzucić palenie. Nie mówi też, jak doprowadzić do zgody – gdy w dramacie przeciwne strony zasiadają wreszcie do debaty, Minister Kultury wydaje rozkaz: „Ognia!” i na tym dramat się kończy. Czytając „Kuronia”, ma się wrażenie, jakby autorka sama nie wiedziała, po co i dla kogo pisała swój tekst – te wątpliwości widać zresztą w monologach Autora. W efekcie dramat staje się nie tyle opowieścią o Jacku Kuroniu, ile raczej traktatem o pisaniu jego biografii uzupełnionym rozważaniami na temat politycznej roli literatury. W spektaklu wyreżyserowanym przez Pawła Łysaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie wygląda to trochę inaczej (autorka współpracowała z jego twórcami podczas prób). W dramacie to litery – kolejno: P, O, L, S, K (A nie ma, widocznie gdy abecadło z pieca spadło, A po prostu zniknęło lub skryło się w postaci Autora) – pełnią funkcję chóru, komentują akcję, kłócą się zawzięcie i śpiewają przeboje Starszych Panów. W spektaklu zamiast nich pojawia się trójka aktorów. Aleksandra Bożek, Kazimierz Wysota i Michał Jarmicki siedzą wśród publiczności i gdy początkowy monolog Funkcjonariusza (Grzegorz Falkowski) zaczyna zbyt wyraźnie odnosić się do obecnej sytuacji politycznej, zabierają głos, reprezentując różne postawy światopoglądowe.

Funkcjonariusz jest melomanem. Kiedy jechał do opery posłuchać po raz kolejny arii Królowej Nocy (to nie przypadek – ta aria dotyczy gniewnej zemsty, ale, jak wyjaśnia Funkcjonariusz, jest bardzo piękna i to trochę łagodzi jej wymowę), drogę przecięły mu dwie demonstracje. Reprezentujący odmienne poglądy, stojący po przeciwnych stronach ludzie krzyczeli: „zabij”. Jedynym, co łączyło obie grupy, był ogrom nienawiści. W tym momencie uaktywniają się ukryci wśród widzów aktorzy, którzy ilustrują tę historyjkę, kłócąc się o przekonania polityczne (i oczywiście o Kuronia). Zacietrzewione postacie przepełnione są pogardą.

Sam Kuroń (młody Oskar Stoczyński, który nie próbuje imitować pierwowzoru postaci) jest zamknięty w dziwnej przestrzeni – czymś w rodzaju mieszkania, a może izby pamięci (scenografia Roberta Rumasa), gdzie wiszą jego podobizny. Bohater jest zapętlony w bezcelowym działaniu niczym Syzyf – pływa od ściany do ściany „basenu” (tak jest w dramacie, na scenie po prostu biega od jednego jej krańca do drugiego) z uwieszonym na szyi workiem wypełnionym książkami i wspomnieniami z przeszłości. Wszystko to robi dla Ukochanej Ojczyzny/Gai (Ewa Skibińska), która raczej nie docenia jego starań. Kuroń dyskutuje także z Autorem (Grzegorz Artman) i Funkcjonariuszem na temat swojej przeszłości, przekonań politycznych, sukcesów i porażek. Chce, by zainstalowali dla niego w zaświatach telewizor, bo nie wie, co się dzieje w kraju, a podobno jest ciekawie. W finale nawołuje wszystkich do „życia”, przekonuje, że warto rozmawiać ze wszystkimi; że nie należy się bać konfliktu, bo już w nim leży rozwiązanie; że warto kibicować Adrianowi Zandbergowi z partii Razem. To takie proste. Wystarczy mieć szacunek dla drugiego człowieka, warto rozmawiać, zmienić nastawienie, nie bać się sporu i oto proszę – easyway, jak (po)rzucić (palenie) wszystkie toksyczne substancje polskości.

Wielu teatralnych twórców próbuje w jakiś sposób reagować na to, co się dzieje w kraju i na świecie – a że teatr jest maszyną do wywoływania duchów, sięgają oni do przeszłości, po biografie bohaterów dawnych czasów, tam szukając odpowiedzi na dzisiejsze bolączki. Wyraźne są strategie obśmiewania albo zachęty do dialogu (nierzadko występują równocześnie). Obśmiane zostają nasze narodowe wady, jak na przykład w niezbyt udanym „Great Poland” Aleksandry Jakubczak w Teatrze Polskim w Poznaniu. Na tej samej scenie Grzegorz Laszuk wyciągnął z kart historii Romana Dmowskiego, krytykując jego bezmyślność, głupotę i zło. Po sąsiedzku, w Teatrze Nowym, Beniamin Bukowski przygląda się sylwetce Jana Mosdorfa, założyciela ONR, czyniąc to z większą uwagą oraz wskazując, że nie wolno ludzi kategoryzować. Podobnie chciał postąpić Piotr Kruszczyński w „Ambonie ludu”. Zebrał w lesie wszystkich przedstawicieli polskiego społeczeństwa (duch „Wesela” Wyspiańskiego ma się dobrze i nadal nawiedza teatry), a potem próbował poprzez śmiech pokazać, że nie wszystkie postawy są tak jednoznaczne, jakby się to mogło wydawać. Weronika Szczawińska z zespołem Teatru w Bydgoszczy odświeża pamięć o Komunie Paryskiej jako wzorcu rewolty, a Paweł Demirski i Monika Strzępka w Krakowie w „Triumfie woli” przywołują postaci, które pokazały, że międzyludzka solidarność jednak jest możliwa. Nieco wcześniej Rabih Mroué przyglądał się życiorysowi Andrzeja Leppera. W bydgoskim „Tu Wersalu nie będzie!” odkrywał ogrom inteligenckiej pogardy i zaprzepaszczoną szansę na rewolucję. Takie przykłady można mnożyć – po 1989 roku pierwszy był chyba Demirski ze swoim dramatem „Wałęsa. Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna” (2005). A zaczął to wszystko Wyspiański.

Choć nie uważam, żeby powyższe realizacje były wybitne, „Kuroń” z Powszechnego prezentuje się na ich tle słabo. Nawet nie dlatego, że wyważa otwarte drzwi, namawiając do wzajemnego szacunku, dialogu i zrozumienia (ile było spektakli „politycznych”, które nie miały tych szlachetnych intencji?), lecz dlatego, iż mówiąc o polskości, powiela te same błędy, które polska sztuka popełnia od dawna. Dobrym przykładem jest rola Ewy Skibińskiej – początkowo, ubrana w mokry podkoszulek i kabaretki, gra Ojczyznę. Potrzebuje ofiar z ludzi, ale żadną się nie zadowala, bo cierpi na narcystyczne zaburzenia osobowości. Druga odsłona roli Skibińskiej to wiernie czekająca i zmagająca się z poczuciem odtrącenia Gaja Kuroń, odziana jedynie w zbyt duży sweter. W trzecim wejściu aktorka jako cierpiąca dama występuje w czarnej, grottgerowskiej sukni. Mamy zatem wszystkie możliwe stereotypy na temat Polski w jednym wydaniu: dziwka, potulna żona i cierpiąca matrona w żałobie. O nią walczy Jacek, zaś sama Ojczyzna raczej niewiele ma do gadania – o polityce dyskutują faceci. Ona może ewentualnie ponarzekać: Kuroń stara się za bardzo, Kuroń stara się za mało, Kuronia nie ma i tęskno. Taki banalny sposób przedstawienia Polski wywołuje niechęć; nikomu się już nie chce nią zajmować, skoro to kolejna, upleciona z męskich fantazji, nierealistyczna i histeryczna figura.

Wyświechtana symbolika to domena spektakli „politycznych” ostatnich lat – i w „Kuroniu” także to widać. Bardzo efektownym elementem scenografii jest gigantyczna flaga polska, która początkowo przykrywa bohaterów, a potem malowniczo spada niczym kurtyna. Polonez Wojciecha Kilara (z „Pana Tadeusza” Andrzeja Wajdy), który we wszystkich możliwych tonacjach płynie ze scen teatrów, usłyszymy też w Powszechnym (i oczywiście prowokuje on chocholi taniec). Może ktoś w końcu pójdzie na całość i powróci do strategii żywych obrazów? Grottger, Matejko, Malczewski, Kossaki – nic tylko brać i wystawiać. Bo skoro nadal nie mamy innego języka symbolicznego do mówienia o Polsce, to lepiej iść za radą Małgorzaty Dziewulskiej z „Teatru zdradzonego przymierza”: „Jak się biczować, to do krwi. Tak podobno jest najprzyjemniej”.

Żeby było jasne: nie chodzi mi o to, że teatr nie ma poruszać ważnych kwestii społecznych, politycznych czy etycznych, że ma się stać estetyczną wydmuszką oderwaną od rzeczywistości. Jednak strategie, które twórcy teatralni stosują od kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat, dziś już chyba nie zdają egzaminu. Może zamiast krytycznej rewizji przeszłości należy się skupić na projektowaniu utopii? Może zamiast używać metafor i bohaterów historycznych jako figur, należy dziś mówić ze sceny bardziej bezpośrednio, od siebie i wprost? Być może wtedy mielibyśmy teatr polityczny, który wciąż mylimy z aluzyjnym.

„Kuroń” to spektakl, który w ogóle nie jest polityczny, bo zatrzymuje się na zbyt dużym poziomie ogólności, uniwersalności i operowania znanym polskim imaginarium. Nie ma tu wielu odniesień do współczesnych zdarzeń (poza poparciem dla partii Razem, której lidera Kuroń znał i cenił), niewiele też krytycyzmu. I nie jest to z mojej strony zarzut – widocznie formuła krytycznego i politycznego teatru, który zajmuje się na bieżąco tematami społecznymi, już się wyczerpała (o ile kiedykolwiek istniała). Przekaz „Kuronia” bezdyskusyjnie jest ważny i słuszny – „warto rozmawiać”, „warto zacząć od siebie”. I ja też wierzę, że warto (bo Polska to nie figura kobiety, ale wspólne działanie nas wszystkich), że zmiana w gruncie rzeczy jest prosta, tak jak rzucenie palenia. Warunek podstawowy jest jeden: trzeba chcieć. Ale tego, czy ludzie w teatrze (zarówno na scenie, jak i na widowni) chcą rzucać palenie, nie jestem pewien.

 

Małgorzata Sikorska-Miszczuk, „Kuroń. Pasja według świętego Jacka”
reżyseria: Paweł Łysak
dramaturgia: Paweł Sztarbowski
scenografia: Robert Rumas
Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie
premiera: 24.01.2017