„Guide us, to the end of time” – cichy głos wprowadza nas w metafizyczny traktat o stworzeniu świata i opowieść o krainie dzieciństwa. W „Drzewie życia” Terrence Malick porusza sprawy najistotniejsze i próbuje dotknąć absolutu. Czy jest to marzenie uchwycenia materii rzeczywistości w skali mikro i makro? Czy może pyszna próba stworzenia arcydzieła?
Terrence Malick to postać enigmatyczna. Pobudzające wyobraźnię wzmianki, że przez krótki okres reżyser był fryzjerem w Paryżu, są być może tylko legendą. Nie pojawił się na tegorocznym festiwalu w Cannes, gdzie otrzymał Złotą Palmę – w świecie, w którym publicity jest równie istotne jak sztuka, musiało to wywołać poruszenie. Malick dba o swoją prywatność, ale i o perfekcję swoich obrazów – jego dotychczasowy dorobek, mimo że liczy tylko 4 tytuły, wzbudza podziw. Samo „Drzewo życia” to ogromne reżyserskie wyzwanie, które w założeniu miało być credo Malicka. Co widownia odnajduje w tym – jak się okazuje – dyskusyjnym dziele?
Film składa się z dwóch autonomicznych części – stworzenia świata i historii dzieciństwa, w które wprowadza nas główny bohater Jack, podejmujący próbę zmierzenia się ze swoim życiem w perspektywie upływającego czasu i wiary w Boga. Jego udziałem stają się wspomnienia z dzieciństwa, przerwane niefortunnie długim ujęciem powstawania świata.
Różnorodność kluczy interpretacyjnych dostępnych przy analizie twórczości reżysera, takich jak kontekst kultury amerykańskiej czy problem tożsamości, została zachwiana. Bezpośrednie wyznanie wiary, wypowiedzi skierowane wprost do Stwórcy mogą tym razem zakłócać szersze ujęcie, wskazując jednoznacznie na wymiar duchowy, wokół którego nakreślona jest fabuła. Dla nieprzekonanych autorską filozofią Malicka, wartością filmu powinna okazać się warstwa wizualna, na którą składają się ciekawe motywy: niesamowite operowanie kontrastami świetlnymi, subtelne ujęcia, dynamiczny montaż.
Odczytanie wszystkich znaczeń tego dzieła może okazać się przedsięwzięciem niemożliwym. Duch niesamowitości unoszący się nad filmami Malicka zawsze pozostawia spory margines dla niedopowiedzeń. Nicią, która spaja twórczość amerykańskiego reżysera, jest problem obecności przyrody i zestawienie jej z losami ludzkimi. W „Drzewie życia” natura pokazywana jest na dwóch poziomach. Pierwszym jest wspomniana kosmogonia ukazująca powstawanie gwiazd, wyłanianie się materii z lawy czy świat dinozaurów. Niestety świat natury w tym przypadku jest autonomiczny i nie pełni żadnej funkcji w kontekście losów ludzi. Ten niespodziewany afabularny przerywnik nie wnosi niczego konstruktywnego do wizji Malicka, stanowi jednak spektakularną emanację siły i potęgi przyrody, od której człowiek jest bardzo oddalony. Stateczne i dostojne obrazy wszechświata jedynie uwypuklają, jak niewiele znaczą ludzkie działania i z jaką obojętnością odnosi się do nich świat natury. Sprzeciwiając się takiej surowej wizji otaczającej nas rzeczywistości, jedynej nadziei należy szukać w elemencie transcedentalnym zawartym w tych obrazach – to jedyna droga dla zrozumienia otaczającego nas świata, co nieustannie potwierdza głos zza kadru, cytujący między innymi Księgę Hioba. Tymczasem w „Drzewie życia” bardziej wyrafinowaną metaforą obecności niewyrażalnego czy boskiego aspektu w przyrodzie są subtelne kadry kwitnącej magnolii, unoszącej się i falującej chmary ptaków czy częstych spojrzeń ludzi w stronę nieba, które nie stanowią brutalnego przerywnika opowieści, a pozostawiają widza z uczuciem niedopowiedzenia i tajemnicy. Ten poziom występowania natury i kryjącego się za nią znaczenia jest przedstawiony przez Malicka najlepiej.
W warstwie fabularnej filmu reżyser kreśli sugestywny obraz wspomnień z dzieciństwa. Główny bohater, Jack, którego retrospekcyjna narracja jest osią fabuły, jest architektem. Tworząc „szklane domy”, dążąc do piękna, tak naprawdę tworzy dystonię, w której nie ma miejsca na spełnioną egzystencję. Tak jak poprzedni bohaterowie filmów Malicka, szukając świata, w którym mogliby się odnaleźć, Jack porywa się na budowanie własnej przestrzeni utopii, która niestety jest nieziszczalna w realnym świecie. Kit i Holy w „Badlands” (1973) uciekają przed prawem i szukają raju w oddaleniu od ludzi, Bill i Abby w „Niebiańskich dniach” (1978) znajdują przystań, ale w końcu „zawita diabeł” i znów będą musieli podjąć wędrówkę. Jack również nie odnajduje wśród własnych wieżowców prawdziwego siebie. Cofnięcie się w czasie w poszukiwaniu idylli niesie gorycz i związane z nią obrazy: twarz zmarłego brata, rozpacz matki, apodyktyczność ojca. Przemijanie może znaleźć swój szczęśliwy finał tylko w innym czasie i wymiarze, na wyobrażonej plaży, w raju, gdzie spotkają się wszyscy. Innego świata nie uda się stworzyć. Tylko ten boski jest naszym przeznaczeniem.
Kwestie dotyczące wiary w Boga nieustannie powracają podczas prawie dwuipółgodzinnego seansu. Pytania dojrzewającego chłopca o obecność ojca w jego życiu, o jego przyczynianie się do szczęścia/nieszczęścia są jednocześnie pytaniami o obecność Stworzyciela. Ojciec, pełniący rolę pana i władcy życia chłopca, staje się jednocześnie boską figurą dla uniwersalnych rozważań reżysera nad wiarą oraz istnieniem siły nadprzyrodzonej.
W życie dojrzewającego bohatera wkradają się stopniowo elementy niezrozumiałe: śmierć, wiara, zło. Dramat rodzinno–psychologiczny oparty na schemacie psychoanalitycznym, w którym dorastający syn nie może pogodzić się z tyranizującym ojcem: nienawidzi go i zarazem zazdrości matki – staje się tutaj nie tylko obrazem realnej i wiarygodnej relacji rodzinnej, ale przede wszystkim spotkaniem z niezrozumiałym światem, w którym dobro i zło wzajemnie się przenikają, a jedynym ratunkiem jest pełne żalu i nadziei spojrzenie w niebo, bo tylko tam czeka wybawienie.
Wizja Malicka podkreślana wyjątkowymi zdjęciami Emmanuela Lubezkiego może zaskoczyć. Może także razić swoją bezpośredniością, brakiem znaku zapytania. W jej kontekście mówi się zarówno o wielkim dziele, ale i o rozczarowaniu, przekroczeniu pewnej granicy patosu i uwznioślenia. Ta wizja amerykańskiego „poety Hollywoodu” pozostaje jednak oszałamiająca.
Wyjątkową i zastanawiającą zarazem sceną w filmie jest spotkanie dwóch dinozaurów. Jedno z tych nierealnych dla nas, prawie fantastycznych zwierząt spotyka inne, słabsze. Przyciśnięte łapą drapieżnika, bezsilne, drżące czeka na koniec. Śmierć nie nastąpi, gdyż po chwili wahania drapieżnik odchodzi. Świat natury jest niepojęty, ale Bóg istnieje. Nie lękajcie się synowie, mówi Terrence Malick.
„Drzewo życia”
reżyseria: Terrence Malick
premiera: 10.06.2011