Za książkę „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłana Aleksijewicz otrzymała w 2010 roku wiele nagród, a wśród nich dwa najważniejsze w Polsce wyróżnienia: Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego i Literacką Nagrodę Europy Środkowej Angelus. Białoruska reporterka oddała w tej publikacji głos kobietom, które w czasie II wojny światowej walczyły przeciw Niemcom u boku mężczyzn. Były wśród nich nie tylko snajperki, zwiadowczynie, łączniczki, sanitariuszki, ale również traktorzystki, praczki, piekarki, inżynierki, kucharki. Materiał do książki Aleksijewicz zbierała kilka lat, były problemy z przepuszczeniem go przez cenzurę, bo wojna widziana oczami kobiet nie była patetyczna, a zwycięstwo okupione zostało krwią, błotem, flakami, wszami – takiej historii partia nie chciała przyjąć.
Po latach Aleksijewicz wróciła do tematyki wojennej, tym razem jednak pisarka odnalazła ludzi, którzy w czasie wojennej zawieruchy byli dziećmi, mieli od roku do około 15–16 lat. Wielu z nich ciężko było namówić na zwierzenia, bo pamięć ludzka wypiera to, co złe, ale są też tacy, którzy muszą z siebie wyrzucić całe bagno, które przeżyli: „Wspominam wojnę, żeby zrozumieć… Bo inaczej po co wspominać?” – wyznaje jedna z bohaterek.
Białoruskiej reporterce dzięki empatii i niesamowitemu wyczuciu taktu udało się namówić dorosłe już osoby do powrotu do lat wojennych. Aleksijewicz zależało jednak na tym, by to nie były suche relacje, chciała, by jej bohaterowie opowiadając ponownie znaleźli się w tamtych miejscach, w tamtym czasie. Dotykając najczulszych miejsc, autorka wysłuchała najintymniejszych zwierzeń.
Autorka wielokrotnie podkreślała, że nie interesuje jej Historia, ta oficjalna, spisana w kronikach. Pisarka chce się pochylać nad zwykłym człowiekiem nie mającym do tej pory możliwości wykrzyczenia swojej tragedii. Osoby, którym wojna zabrała dzieciństwo, ich rodzice, krewni są przez historyków traktowani jako jedna masa, jako ludność cywilna. Aleksijewicz natomiast wydobywa z tłumu jednostki i pozwala im opowiadać, sama usuwając się w cień. Z zebranych relacji tworzy się charakterystyczna dla stylu tej reporterki polifonia, opowieść rozpisana na kilkadziesiąt głosów, każdy z nich ma swoją barwę i na długo wgryza się w pamięć.
Jedna z bohaterek „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” wspomina, że była jednocześnie mężczyzną i kobietą, to rozdwojenie często pojawia się również w relacjach zawartych w „Ostatnich świadkach” : „Dzieciństwo skończyło się wraz z pierwszymi strzałami. We mnie żyło jeszcze dziecko, ale już wespół z kimś innym”– wyznaje dziewięcioletni wówczas Jefim. Dzieciństwo przestaje być naturalnym stanem, a jego miejsce zajmują wojna i śmierć, choć nie we wszystkich wspomnieniach są one obecne. Dzieci mają fotograficzną pamięć, zapamiętują poszczególne obrazy tak jak kadry w filmie, skupiają się na detalach. Wojna w ich pamięci to zapachy, barwy, uczucia. Jedna z dziewcząt opowiada, że ciągle ma przed oczami kolor podkoszulka koleżanki z klasy, inna wspomina o tym, że wojna zawsze będzie jej się kojarzyła z zapachem bzów. Dla większości bohaterów kadry mają szare barwy: „Potem wszystkie wspomnienia miały ciemne barwy… Bo te poprzednie były jasne, taka jasna akwarela, trawa bardzo zielona, bielusieńki pasek, żółty płot… A potem – wszystko ciemne: wynoszą mnie dokądś, krztuszę się dymem, nasze rzeczy są na ulicy, tobołki, krzesło, nie wiadomo tylko czemu jedno… puste” – opowiada pięcioletnia Lonia.
Wojna widziana oczami dziecka to strach, śmierć, brak zabawek, cukierków, utrata najbliższych, wszechobecne okrucieństwo – takie rzeczy, z którymi najmłodsi nie powinni mieć do czynienia. Do tego dochodzą wstrząsające opowieści o wielkim głodzie związanym z trzyletnią blokadą Leningradu, ilustrujące silnie zakorzeniony w człowieku instynkt samozachowawczy. W obliczu głodu zjedzenie ukochanego psa czy kota zapełni żołądek na kilka dni, a tym samym uratuje od śmierci. Relacje są krótkie, proste, ale ostre jak brzytwa.
Nie jest to jednak kompletny obraz. Oczywiście czytelnik nie uniknie tych wszystkich wstrząsających wyznań, ale są wśród nich również najzwyklejsze wspomnienia o pierwszym papierosie, o zabawach w wojnę, o kwiatach na łąkach, ukochanych zabawkach, grzybach w lesie. Stają się one swoistymi interludiami, momentami, w których możemy złapać oddech przed kolejną dawką wojennych cierpień.
„Ostatni świadkowie” nie są zapisem wielkiego bohaterstwa, bitew, walki na barykadach, ale w każdej niemal relacji pojawia się piętno, jakie niesie ze sobą okrucieństwo wojny – pacyfikacje, domy dziecka, oddanie życia w ręce przypadku, samotność i strach. O tym wszystkim trzeba opowiedzieć, jak tłumaczy dwunastoletnia wówczas dziewczynka: „Potem zabrakło najpierw naszej niesamowitej mamy, po niej taty. Zrozumiałyśmy od razu, od razu to poczułyśmy, że jesteśmy ostatnie z tamtej linii, z tamtego brzegu, jesteśmy ostatnimi świadkami. Nasz czas się kończy, powinniśmy mówić. Pomyślałyśmy, że nasze słowa będą ostatnie”.
Książka Aleksijewicz nie jest lekturą przyjemną, tych kilkadziesiąt narracji dzieci, dla których hitlerowskie zbrodnie stały się chlebem powszednim, to mocno zindywidualizowane historie. Aleksijewicz udało się w taki sposób skonstruować wypowiedzi, że każda z nich staje się osobnym głosem, który zapada w pamięć. „Ostatni świadkowie” to wyzwanie dla czytelnika, które każdy z nas powinien podjąć.
Swietłana Aleksijewicz, „Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy”
przeł. Jerzy Czech
Czarne
Wołowiec 2013