Archiwum
25.04.2014

Miss Cybulski przybyła do USA

Joanna Ostrowska
Film

„Wyglądało na to, że oni boją się rozmawiać […]. Lubili kartofle, wszyscy lubili kartofle. Nie można im było nastarczyć kartofli. Niektórzy jedli całą cebulę, surową. Lubili to. A inni nie wiedzieli, jak jeść banany, i jedli ze skórą […].
A jednej małej niemieckiej dziewczynce kupiłam batonik czekoladowy Hersheya i ona nigdy nie widziała czegoś takiego, była przestraszona, ale jak to jej smakowało!”

Ewa Cybulski (Marion Cotillard) też nie ma pojęcia, w jaki sposób zjeść banana, otrzymanego od przyjaznych kobiet lekkich obyczajów, z którymi ma nagle zamieszkać. Ogląda owoc i wgryza się zębami w skórkę, czym wywołuje śmiech u innych emigrantek. Prawdopodobnie każda z nich ma za sobą taki test jedzenia egzotycznych owoców. Wszystkie przybyły do USA w poszukiwaniu „nowego początku”. Wszystkie pochodzą z dalekich krajów – przede wszystkim z Europy Środkowo-Wschodniej. W filmie „Imigrantka” Jamesa Greya przybycie do Ameryki, dotarcie do Ellis Island to zaledwie początek drogi, która w wypadku samotnych kobiet kończy się najczęściej kwarantanną, odesłaniem do Europy albo przymusową prostytucją. Kobiety gotowe na wszystko, żeby utrzymać siebie, rodzinę i wreszcie wyjść na prostą w tym nowoczesnym świecie, o którym marzą wszyscy obywatele starego kontynentu.

„Trzydziestego sierpnia 1921 roku «New York Times» podaje, że S/s Gdańsk (Polish-American Line) został zatrzymany na morzu i nie wejdzie do portu przed czwartkiem rano. Polska kwota na sierpień jest już wyczerpana. Na statku jest stu siedemdziesięciu trzech Polaków. Taniej będzie trzymać ich na morzu, gdzie poczekają na wrześniową kwotę, niż odesłać ich do Gdańska”.

Od początku lat 20. ubiegłego stulecia Kongres Stanów Zjednoczonych wprowadził kwoty emigracyjne dla każdego kraju z osobna, aby kontrolować napływ „nieproszonych gości”, którzy w nowej dekadzie stanowili zagrożenie innego typu niż we wcześniejszych latach funkcjonowania stacji imigracyjnej na Ellis Island. Powojenna imigracja kojarzyła się przede wszystkim ze strachem przed reds – komunistami, gruźlicą i samotnymi kobietami coraz częściej narażonymi na niebezpieczeństwo przymusowego nierządu.

W filmie Greya młoda Polka, Ewa Cybulski przybywa do USA wraz z siostrą Magdą, która niestety zostaje zatrzymana na wyspie z powodu podejrzenia choroby. Bohaterki najprawdopodobniej podróżowały na najniższym pokładzie statku, gdzie panowały potworne warunki. W trakcie podróży ludzie chorowali, głodowali i marli jak muchy. Siostry podróżowały same, co uznawano za niestosowne i podejrzane. Adres ich wujostwa, do którego przyjechały, nie istnieje. Magda zostaje w szpitalu, a Ewa prawdopodobnie zostanie odesłana z powrotem do Polski. Jej skórę ratuje tajemniczy Bruno (Joaquin Phoenix), który wykupuje Polkę i zabiera do miasta, daje schronienie i w końcu przekonuje, że aby przetrwać w nowym świecie, trzeba pójść na potężne kompromisy.

„Wiejska dziewczyna z Polski imieniem Basha (jak zapisano w raporcie Czerwonego Krzyża z 1920 roku), której kaszel zaniepokoił lekarza, odmawia rozebrania się przed rentgenem. Zostaje zatrzymana na wyspie i upiera się nadal, zasmucona i nadąsana. Zachowuje się tak dziwnie, że lekarze zaczynają się zastanawiać, czy nie jest szalona. Nie chce nikogo słuchać, nie chce rozmawiać z tłumaczem. Wieczorem wyznaje, o co jej chodzi. Myśli, że rentgen to aparat fotograficzny, że – skoro ma zdjąć koszulę – chcą jej zrobić zdjęcie dla niecnych celów. Ostatecznie godzi się na prześwietlenie, ale pod warunkiem że będzie przy tym matrona. Rentgen nie wykazał choroby, Bashę wpuszczono do Ameryki.”

W filmie Greya liczy się tylko i wyłącznie postać Ewy – modelowej Polki, emigrantki, której obraz musi być bliski oryginału z epoki. Naiwna gąska z Europy Środkowo-Wschodniej trafia na złego mężczyznę, który wykorzystuje jej łatwowierność, a przede wszystkim chęć przetrwania. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie sposób, w jaki w „Imigrantce” pokazywana jest obcość głównej bohaterki. Symulacja realiów epoki bowiem w filmie Greya polega przede wszystkim na powtarzaniu obcych wyrazów tak, żeby większa część widowni miała wrażenie, że tu naprawdę chodzi o kogoś, kto jest „inny”. Marion Cotillard dwoi się i troi, żeby każde polskie słowo brzmiało prawdziwie. Nie wiadomo, w jakim celu po polsku próbują mówić również inni bohaterowie. Padają kwestie o Bogu i Matce Boskiej z lekko wykrzywionym obcym akcentem, co w kontrze do poprawnej polszczyzny prostytutki Belvy (Dagmara Domińczyk) wydaje się czymś w rodzaju nieudanego lingwistycznego eksperymentu ku chwale wyimaginowanej historycznej prawdy. Tak jak kiedyś w „Wyborze Zofii” Alana Pakuli Meryl Streep dukała kilka zdań po polsku, by pokazać, że potrafi, tak teraz Cotillard wygłasza modlitwy do Dziewicy Marii dla oddania w absurdalny sposób losu polskiego emigranta.

W „Imigrantce” językowe dziwactwa przekładają się na naiwność fabuły, która koncentruje się przede wszystkim na tragicznej miłości. Ewa kocha siostrę, więc zrobi dla niej wszystko. Nieszczęśliwie zakochany jest też bezwzględny Bruno – niby alfons bez serca, ale potrafi pokochać młodą Polkę. Jako wisienka na torcie występuje magik Orlando (Jeremy Renner), lekkoduch, promyk nadziei, który znika tak prędko, jak się pojawia, ale w międzyczasie potrafi zawrócić w głowie romantycznym duszom. W tej siatce uczuć ginie amerykański świat lat 20. – ziemia obiecana z przystankiem na Ellis Island. Grey z uporem maniaka bawi się w lingwistyczne eksperymenty, powiela stereotypowe obrazki obskurnych kabaretów, a o rzeczywistości wyspy dla miliona podróżnych woli zapomnieć. Kilka scen oczekiwania w kolejkach z korytarzy i holu głównego; kilku beznamiętnych, przekupnych strażników plus maleńka noclegownia – i tyle. Jakby tragiczne love story z epoki z pikantnymi szczegółami w tle wyglądało lepiej w dusznych wnętrzach obskurnych mieszkań, które tak naprawdę mogą się znajdować wszędzie i nigdzie.

Ten brak konsekwencji w budowaniu losów bohaterki to wyraz przekonania, że Miss Ewa stanie się bliższa widzowi dzięki dylematom moralnym i rozterkom miłosnym, które przecież rozumie każdy bez względu na kraj pochodzenia. Językowe „zabawy” natomiast mają ją odróżnić, jeszcze bardziej wyobcować aż do granic śmieszności, tak jak w przypadku Bashy, która bała się medycznej aparatury. Stąd nieprzystawalność filmu Greya, który z historii polskiej imigrantki całkowicie wyrugował emigracyjną rzeczywistość. Twórca postawił na stereotypową obcość z narodowych dowcipów i tragiczną miłość, jakby zapomniał, że jest to tak naprawdę wielogłos, w którym najmniej liczy się język „pięciuset imigrantów z Europy Południowo-Wschodniej, którzy pozbyli się wszystkiego, co mieli, by zacząć nowe życie na brzegach amerykańskich […]. Krzyczeli i wyli, miotali się jak dzikie zwierzęta, łamiąc meble w poczekalni i atakując strażników, których kilku poważnie pokaleczyli. To był spektakl budzący litość, ale urzędnicy byli bezradni”.

Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z książki Małgorzaty Szejnert „Wyspa klucz”, Kraków 2009.

„Imigrantka”
reż. James Grey
premiera: 25.04.2014

alt