Archiwum
15.10.2015

Imigranci nie są dzisiaj nazbyt popularni, zwłaszcza w bogatych krajach. W Ameryce Północnej, Europie Zachodniej oraz Australazji rodzimi mieszkańcy mają zwykle trzy zdania na temat imigrantów: 1) przybyli przede wszystkim w celu poprawienia swojej sytuacji ekonomicznej; 2) przyczyniają się do obniżenia dochodów mieszkańców danego kraju, przyjmując pracę za niższą płacę, jak i dlatego, że czerpią korzyści z systemu ubezpieczeń społecznych tego kraju; 3) wywołują „problemy” socjalne, są ciężarem dla innych, prawdopodobnie wkroczą na drogę drobnej lub poważnej przestępczości albo odmawiają porzucenia swoich obyczajów i „asymilacji” w krajach, do których przybyli.

Oczywiście, wszystkie te trzy sądy są przeważnie prawdziwe. Rzeczywiście, głównym motywem imigracji jest poprawa sytuacji ekonomicznej. Rzeczywiście, imigranci zgodzą się na pracę za niższą płacę, zwłaszcza wtedy, gdy będzie to ich pierwsza praca. A wreszcie z tego powodu, że są generalnie biedniejsi od „wcześniejszych mieszkańców” danego kraju, z pewnością zechcą poszukiwać możliwości uzyskania wszelkiego rodzaju pomocy prywatnej bądź publicznej. I rzeczywiście, są „problemem” dla kraju, do którego przybyli.

Jednak pytanie, jakie należy postawić, brzmi: i co z tego? Po pierwsze, imigranci nie mogą dostać się do dowolnego kraju, legalnie czy nielegalnie, bez znacznego wsparcia ze strony tych swoich rodaków, którzy już się tam znajdują. Muszą zatem spełniać wobec nich jakieś funkcje. Wszyscy wiemy, jakiego rodzaju są to funkcje. Z ochotą podejmą pracę, która jest niezbędna dla funkcjonowania gospodarki, a która jednak nie jest z radością podejmowana przez innych. Chodzi tutaj nie tylko o wszystkie nieprzyjemne zajęcia w upośledzonej części świata pracy. Są to także stanowiska dla profesjonalistów. Struktury medyczne większości bogatych krajów znalazłyby się obecnie w poważnych tarapatach, gdyby z personelu medycznego trzeba było wyeliminować imigrantów (nie tylko personel pielęgniarski, ale i lekarzy).

Co więcej – z tego powodu, że prawie wszystkie bogate kraje przeżywają dzisiaj zapaść demograficzną, a osoby powyżej 65 roku życia stanowią rozrastającą się grupę społeczeństwa, ich mieszkańcy nie byliby w stanie uzyskać rent i emerytur, które otrzymują teraz, gdyby nie było imigrantów (od 18 do 65 roku życia). To oni powiększają bazę, z której dystrybuuje się środki w ramach funduszy emerytalnych. Wiemy, że za 25 lat, jeśli roczna liczba imigrantów nie wzrośnie około czterokrotnie, blisko 2025 roku doświadczymy dramatycznego kryzysu. Jeśli zaś chodzi o „problem”, to jest nim to właśnie, co jako problem zdefiniujemy.

Wciąż obserwujemy, w jaki sposób prawicowe ruchy populistyczne straszą nas antyimigranckimi fobiami. Ruchy te można zaliczyć do „ekstremistycznych”, nie zdobywają bowiem więcej niż 20 procent głosów w wyborach (czy 20 procent głosów to mało, czy jednak sporo?), ze względu jednak na ciągłe wykorzystywanie tego typu demagogii zmuszają one polityków centrum do przesuwania się w tych kwestiach coraz bardziej na prawo.

Wynika z powyższego, że jesteśmy świadkami politycznej huśtawki, która w swoim ruchu się nie zatrzymuje. Bogate kraje stwarzają kolejne bariery mające przeciwdziałać imigracji (zarówno legalnej, jak i nielegalnej). Imigranci jednak cały czas przybywają, korzystając z usług zachłannych szmuglerów i pracodawców, którzy poszukują taniej siły roboczej. Na marginesie tego procesu znajdziemy jeszcze wszystkie te stosunkowo nieliczne grupy, które głoszą potrzebę zapobiegania niesprawiedliwemu i okrutnemu traktowaniu imigrantów. Rezultat jest taki, że mamy coraz więcej imigrantów i coraz więcej agresji wobec nich.

Zwróćmy teraz uwagę na fakt, że sytuacja, jaką przedstawiłem, odnosi się do państw bogatych i imigrantów pochodzących z państw biedniejszych. Jako że mamy do czynienia z rozległą hierarchią bogactwa narodowego, twierdzenia powyższe są prawdziwe nie tylko w odniesieniu do Meksykanów imigrujących do Stanów Zjednoczonych, ale dotyczą też Gwatemalczyków imigrujących do Meksyku, Nikaraguańczyków do Kostaryki, Filipińczyków do Hongkongu, Tajlandczyków do Japonii, Egipcjan do Bahrajnu czy mieszkańców Mozambiku do Republiki Południowej Afryki. I tak dalej, bardzo podobnie na całym świecie.

Zauważmy coś jeszcze. Przedstawiona sytuacja nie opisuje przemieszczania się osób z państw bogatych do państw biednych. Czy ruch taki w ogóle ma miejsce? Jest mniejszy niż kiedyś. Kolonizacja była tego rodzaju przemieszczeniem, nowi koloniści są jednak obecnie, z powodów politycznych, zjawiskiem rzadkim (Izrael jest chyba ostatnim z narodów zaangażowanych w kolonizację). Mimo to wciąż mamy do czynienia z przypadkami zakupu ziemi przez bogate osoby nabywające ją na terenach biedniejszych (w ten sposób podwyższają poziom kosztów zakupu i najmu ziemi, co sprawia, że dotychczasowi mieszkańcy nie są w stanie dłużej pozostać na terenach atrakcyjnych dla nabywców zewnętrznych). Najczęściej jednak przemieszczenia tego rodzaju odbywają się w ramach granic państwowych. I osób takich nie nazywa się imigrantami. Wraz z narodzinami Unii Europejskiej przemieszczenia te stają się coraz ważniejszym zjawiskiem w całej Europie.

Jest jeszcze przynajmniej kilka zjawisk otoczonych znacznie większą hipokryzją niż zjawisko migracji. Rzecznicy gospodarki rynkowej prawie nigdy nie odnoszą jej do swobodnego przepływu pracy. Dzieje się tak z dwóch powodów. W bogatszych regionach nie byłaby ona dobrze przyjęta politycznie. No i mogłaby doprowadzić do rozchwiania światowego systemu różnicowania się kosztów pracy, co ma tak zasadnicze znaczenie dla maksymalizacji poziomu zyskowności. Efekt jest taki, że gdy Związek Radziecki nie pozwalał na swobodną emigrację swoich obywateli, był głośno oskarżany o działania skierowane przeciw podstawowym prawom człowieka. Ale gdy reżimy postkomunistyczne pozwoliły swoim obywatelom na swobodne emigrowanie, państwa bogatsze natychmiast ustanowiły bariery ograniczające ich napływ. Co by się stało, gdybyśmy pozwolili wodzie poszukiwać swojego koryta?

Co by się stało, gdybyśmy zlikwidowali na całym świecie wszystkie bariery ograniczające przemieszczanie się ludzi? Czy całe Indie wyemigrowałyby do Stanów Zjednoczonych, cały Bangladesz do Wielkiej Brytanii, a wszyscy Chińczycy do Japonii? Oczywiście, że nie. Byłoby podobnie jak w USA, gdzie całe Missisipi nie wyemigrowałoby do Connecticut, albo jak w Wielkiej Brytanii, której wszyscy mieszkańcy Northumberland nie wyemigrowaliby do Sussex. Stałoby się tak z jednej przyczyny: otóż większość ludzi woli żyć tam, gdzie się wychowali i dorastali. Dzielą z tym miejscem kulturę, znają jego historię, zakładają rodzinę.

Czy wszystkie kultury w takim przypadku stałyby się hybrydami? Wszystkie kultury już nimi są. Weźmy jako przykład dowolny obszar w Europie czy Azji i przyjrzyjmy się falom migracyjnym ostatniego tysiąclecia, pozostawiającym ślady języków, religii, obyczajów kulinarnych i światopoglądów. Wszyscy musimy poważnie, ale spokojnie przemyśleć problem przemieszczania się ludzi. To jeden z tych obszarów, gdzie leseferyzm naprawdę mógłby zadziałać. Musimy przy tym pamiętać, że w oryginale hasło to brzmiało: laissez faire, laissez passer (pozwólcie działać, pozwólcie przejść – przyp. tłum.).

W ramach państw przemieszczenia tego rodzaju obserwujemy stale. I mamy świadomość, że pojawienie się w sąsiedztwie osób o niższym statusie społecznym pociąga za sobą odejście z tego miejsca jego dotychczasowych mieszkańców, którzy postrzegają siebie jako osoby o wyższym statusie społecznym. Możemy to popierać albo potępiać, ale raczej rzadko będziemy próbowali rozwiązać ten problem przez wprowadzenie zakazu przemieszczania się. Czy aż tak straszne byłoby zastosowanie tej zasady do całych państw?

Czy imigranci się zasymilują? Raczej nie, o ile asymilację będziemy rozumieć jako przemianę ich w klony zamieszkujące docelowy obszar. Czy byłoby to czymś pożądanym? Wszystkie państwa już są niezwykle zróżnicowane, co ma swoje plusy i minusy. Dodanie odrobiny przyprawy mogłoby sprawić, że całe „danie” zyskałoby na smaku. Imigranci (a zwłaszcza ich dzieci) będą oczywiście próbować dostosować się do swoich sąsiadów. Robimy tak zresztą wszyscy. Może też się okazać, że to sąsiedzi będą próbowali dostosować się do tych nowo przybyłych. Nazywamy to edukacją i adaptacją.

Oczywiście, jest to jedna z tych idei, które mogą się ziścić tylko wtedy, gdy wszyscy zaczną działać w jej imieniu. Jeśli jedno państwo zgodzi się na swobodną imigrację, a inne tego nie uczynią, może ono zostać naprawdę zalane przez falę imigracji. Jeśli jednak wszystkie państwa wydałyby taką zgodę, to, w moim przekonaniu, na całym świecie mielibyśmy do czynienia z o wiele mniejszą skalą przemieszczania się ludności niż teraz, a imigracja nie tylko stałaby się bardziej racjonalna i mniej niebezpieczna, ale także rodziłaby znacznie mniejszy sprzeciw.

Tłumaczenie z języka angielskiego: Waldemar Kuligowski

Artykuł ukazał się w „Czasie Kultury” 4/2008. Dziś, w ramach Dnia Solidarności z Uchodźcami w Archiwum Cyfrowym CzK udostępniamy bezpłatnie pakiet tekstów poświęconych tematyce imigranckiej.

alt