Witold Szpak to wychowany na polskiej wsi brytyjski arystokrata, któremu usługuje wyimaginowana Katarzyna – służąca, kucharka, sprzątaczka i lokaj w jednym. Witold to postać przewodnik powołana do życia przez Kubę Wojtaszczyka. Co prawda to nie on jest wszechwiedzącym narratorem, ale to jego losy stają się klamrą spinającą powieść „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć”. Witold wydaje się czytelnym odwołaniem do europejskiego i polskiego kanonu literatury. Jednocześnie możemy w nim widzieć wspomnianego przewodnika po piekle trzydziestolatków oraz demaskować jako nawiązanie do konkretnej literackiej stylistyki i postaci, do Witolda Gombrowicza. To odwołanie sprawia, że Wojtaszczyka nie tylko z ciekawością się czyta, ale też chce się o jego pracy pisać. W końcu na biurko recenzenta rzadko trafia tytuł, którego lektura aktywizuje jego teoretyczno- i historycznoliteracką wiedzę. Rzadko pojawia się współczesna polska powieść, o której chce się pisać. Tyle zachwytu na początek.
Fabuła „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” rozgrywa się we współczesnym Poznaniu. Bohaterami są rówieśnicy autora, absolwentki i absolwenci humanistycznych kierunków poznańskich uczelni. Wszyscy mierzą się z czyśćcem kapitalistycznego rynku, do którego trafili z automatu, chwilę po tym, jak odebrali dyplomy potwierdzające ukończenie studiów. Ze wspomnianego czyśćca nie ma wyjścia. Na powierzchnię nie wyciągnie ich niewidzialna ręka rynku, nie zrobią tego także ich dotychczasowi wykładowcy ani ci, którzy zastąpili ich miejsce: szefowie kolejnych darmowych staży i opiekunowie ich doktoratów. Większość z absolwentów zamiast w ziemi obiecanej znalazła się in the middle of nowhere, z rozbudzonym apetytem, z wiarą we własną niepowtarzalność, bez możliwości wpływu na swoją sytuację. Zestawienie tych dwóch terminów – ziemia obiecana i the middle of nowhere – dokładnie obrazuje to, co udało się opisać Wojtaszczykowi – napięcie między rzeczywistością i jej opisem, a raczej jej kreacją. Jego tekst jest właściwie denuncjacją jednego z filarów kapitalistycznej struktury: humanistycznych uczelni wyższych – producentów dyplomowanych malkontentów. W narracji autora Portretu trumiennego nie idzie oczywiście o wystawienie recepty i uzdrowienie. Idzie raczej o to, byśmy sami przejrzeli się w krzywym zwierciadle, zobaczyli wyostrzony obraz relacji, które tworzymy. Byśmy wreszcie usłyszeli język, którym się posługujemy.
Kolejni bohaterowie Wojtaszczyka przypominają postaci/życia w grze komputerowej. Masz przynajmniej trzy. Jeśli zginie jedna z nich, jej trup zostanie w tle, a czytelnicy śledzić będą życie następnej, dokładnie od tego momentu, w którym skonała poprzednia. Adam, Evan, Weronika Krzeplińska są jak kukiełki, którymi porusza wszechwiedzący narrator, nie bacząc na wewnętrzną motywację postaci. Są jak typy, które spotykamy na imprezach organizowanych przez miejskich aktywistów. Takie rozwiązanie wydaje się celowe. Dzięki niemu „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” czytamy jak satyrę. Zwracamy uwagę na formę, nie na potencjał samych postaci. To my wypełnimy Adama, Evana czy Weronikę własnymi neurozami.
Konstrukcyjny punkt ciężkości przenosi się gdzie indziej. Zamiast opisów emocji swoich bohaterów Wojtaszczyk skupia się na szczegółach zewnętrznych. Tam lokuje potencjał, na powierzchni. Z detalami opisuje wygląd postaci oraz ich otoczenie. Jedną scenę oświetla z różnych punktów widzenia. W ten sposób zatrzymuje przebieg akcji i ustawia go na drugim miejscu, w tle, za dekoracjami. Ani psychika postaci, ani następstwo zdarzeń nie są tutaj kluczowe. Wedle tytułowej deklaracji: lubię patrzeć, autor skupia się na tym, co na zewnątrz, na formie.
Uwaga czytelnika fokusuje się zaś na konstrukcji powieści i na języku, którym posługują się bohaterowie. I to jest ogromna zaleta tej książki. Dzięki temu „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” można postawić obok „Podkrzywdzia” Andrzeja Muszyńskiego i „Uprawy roślin południowych metodą Miczurina” Weroniki Murek. Wymienionych tytułów nie łączą temat czy oś fabularna. Wszystkie trzy niosą jednak rozwiązania formalne, które nie są powszechne dla najnowszej literatury polskiej. Muszyński wykorzystuje formę wielokrotnych, zapętlonych zdań, które powodować mogą komunikacyjne problemy. W ten sposób autor spowalnia akcję i udowadnia, że interesuje go nie tylko historia, ale także sposób jej przekazu. Oba aspekty są dla niego integralne. Murek łączy rejestry mowy, które w komunikacyjnej rzeczywistości nie idą w parze. Dzięki temu zatrzymuje czytelników przy tym, co nieuchwytne. Pokazuje to, co jest między realnością i zmyśleniem. W podobny sposób działa Wojtaszczyk. Po pierwsze, wielokrotnie spowalnia akcję poprzez podwojone opisy tych samych zdarzeń. Każdy opis prowadzi z innej perspektywy, co nie oznacza, że jest on spersonalizowany. Instancją podawczą pozostaje wszechwiedzący narrator, który przestawia kamerę na planie miasta zamieszkanego przez głównych bohaterów. W ten sposób funduje nam różne ujęcia. Nigdy nie oddaje jej jednak w ręce postaci. Po drugie, Wojtaszczyk w centrum swojej narracji stawia twierdzenia i określenia, które na co dzień bezrefleksyjnie czytamy i powtarzamy, zaklinając wielkomiejską pracowniczą rzeczywistość. Wyostrza je poprzez zestawienie z groteskowymi działaniami kolejnych postaci. Zamiast protestu i demonstracji mamy więc miejski piknik wystylizowanych aktywistów, zamiast potłuczonego szkła z koktajli Mołotowa zdeptaną tartę z mascarpone i bananami, zamiast barykad – artystyczną instalację, wreszcie zamiast masowego ludobójstwa – śmierć chomików. Przerost formy ujawnia pustkę kodu kojarzonego z rynkową gospodarką, ale też tego, który wobec niej staje w opozycji.
Wojtaszczyk dyskutuje też z heroizmem, z kolejnymi literackimi modelami walki o/za ojczyznę. Poznańskie kanały stają się trawestacją powstańczych przepraw w Warszawie. Nie dość, że zamiast z bohaterską walką kojarzą się z ucieczką, to jeszcze wydostać się może z nich tylko Witold, dla którego od walki ważniejsza jest znajomość z Gustawem oraz rajd kabrioletem prowadzonym przez wyimaginowaną Katarzynę (Kaśka Kariatyda zmieniona w Beatrycze?), ucieczka prosto do dworku na wsi/do raju, w którym króluje podrobiona bogini matka. Mickiewiczowskie i Gombrowiczowskie tropy pozostają czytelne.
Jest coś jeszcze. Coś, czego ominąć nie można w kontekście „Czasu Kultury”. „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” to powieść poznańska. Sceneria książki Wojtaszczyka dokładnie odwzorowuje topografię miasta. Bohaterowie wytyczają arterie między Ogrodami, Jeżycami i centrum. Poruszają się na linii łączącej główne humanistyczne uczelnie w Poznaniu między Szamarzewem, ulicą Fredry i Alejami Marcinkowskimi, gdzie znajdują się Wydział Nauk Społecznych UAM, Wydział Filologii Polskiej i Klasycznej UAM oraz Uniwersytet Artystyczny – główni fundatorzy, mecenasi bohaterów Wojtaszczyka. Oczywiście wszystkie wymienione pozostają tylko emblematami instytucji egzystujących w ekonomicznie zarządzanej strukturze całego kraju. Wszystkie potraktować możemy także jako wydrążone, puste byty, podobnie jak postrzegam bohaterów poruszających się po tej poznańskiej boskiej komedii. Niemniej jednak interesujące wydają się dyskusje, które za chwilę mogą się odbyć w tych przestrzeniach. Dyskusje nad wizją Wojtaszczyka. Wszak, jak zaznaczyłem wcześniej, gdy się pisze na temat aktualny i robi się to w taki sposób, że humanista aż przebiera nogami, by sam mógł się do tego odnieść i przy okazji ogrzać w blasku dobrze skrojonej powieści, takowe dyskusje stają się pewnikiem. Tak oto, czytając satyrę Wojtaszczyka, beneficjenci humanistycznych kierunków choć na chwilę poczują się potrzebni i dowartościowani. A że własnym kosztem? Cóż, to chyba jest wliczone w cenę bycia absolwentem humanistycznych kierunków.
Kuba Wojtaszczyk, „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć”
Wydawnictwo Akurat
Warszawa 2015