Fragment książki „Wiele tytułów” (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019)
Sygnalista to ktoś, kto publicznie zwraca uwagę na zło dziejące się w miejscu pracy, ale także szerzej – w społeczności, do której należy. Podobno pierwsze udokumentowane wystąpienie sygnalisty pochodzi z 1777 roku. Kilku oficerów marynarki Stanów Zjednoczonych było świadkami, jak ich dowódca torturował angielskich jeńców wojennych. Donieśli o tym Kongresowi. Zostali wtrąceni do więzienia za oszczerstwo. Rok później sąd ich uniewinnił, a Kongres uchwalił prawo chroniące sygnalistów. Termin „whistle-blower” zagościł na dobre w anglosaskiej kulturze politycznej w latach sześćdziesiątych XX wieku, choć samo określenie istnieje tam co najmniej od wieku XIX, kiedy oznaczało używających gwizdka policjantów i sędziów sygnalizujących złamanie reguł gry.
W 2018 roku w związku z planowaną ustawą o jawności życia publicznego rozgorzała krótka debata o roli sygnalisty w Polsce. Można z niej wywnioskować, że nie ma co liczyć na przychylność dla tej idei ani wśród pracodawców, ani w społeczeństwie, niezbędna jest więc ochrona prawna kogoś, kto decyduje się ujawnić na przykład korupcję w swojej firmie. „Prokurator może nadać status sygnalisty osobie zgłaszającej wiarygodne informacje o podejrzeniu popełnienia przestępstwa korupcyjnego, dotyczące urzędu lub przedsiębiorstwa, w którym lub dla którego świadczy pracę” – zapowiada projekt. Termin i funkcja wzbudziły głównie krytyczne reakcje i pewnie zostaną zohydzone uzasadnionym podejrzeniem, że władza chce w ten sposób wzmocnić i tak już bogaty repertuar instrumentów inwigilacji obywateli. Dodatkowo w Polsce naruszanie prawa wciąż ma spore przyzwolenie społeczne, sygnalista będzie więc zapewne inną nazwą dla donosiciela, informatora, kapusia i kreta. A przecież podziwiamy tych, którzy mieli odwagę wyjawić skrywane przestępstwa największych instytucji, a nawet państw.
Być może najgłośniejszym sygnalistą wszech czasów był Marcin Luter demaskujący papieża Leona X jako handlarza naszym zbawieniem. Pytał o to w tezie 82:
Dlaczego […] papież nie uwalnia wszystkich dusz z czyśćca z przyczyny najświętszej miłości i najwyższej potrzeby dusz, co byłoby rzeczą najsprawiedliwszą, gdy tymczasem nieskończoną ilość dusz uwolnił [on] dla podłej monety, złożonej na budowę bazyliki – a więc rzeczy małej wagi.
Patronem sygnalistów gwiżdżących na widok przestępstw państwowych jest Mark Felt („Głębokie Gardło”) – źródło informacji o aferze Watergate, który dopiero w 2005 roku ujawnił swoją tożsamość. Jego mniej ostrożnym „wnukiem” jest najsłynniejszy sygnalista naszych czasów – Edward Snowden, który ujawnił inwigilację obywateli prowadzoną przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). Stał się tym samym wrogiem państwa, które aresztuje go, jeśli tylko pojawi się na terenie USA. Również państwo zdemaskował Grigorij Rodczenkow, który obnażył udział władz w procederze systematycznego fałszowania próbek pobieranych od rosyjskich sportowców. Podobnie jak Snowdenowi grozi mu natychmiastowe aresztowanie, jeśli pojawi się w Rosji. Obecnie przebywa w USA i jest objęty programem ochrony świadków. Aby sygnalista nie był postrzegany po prostu jako donosiciel, trzeba mozolnego tworzenia kultury szacunku dla prawa, którego strażnikiem czuje się każdy obywatel.
Choć istnieją niezliczone przykłady na to, jak humanistyka interweniowała w dziejącą się na oczach pisarzy rzeczywistość, ostrzegawczy gwizd humanisty musiałby mieć inny charakter niż zgłoszenie przez sygnalistę nieprawidłowości w firmie czy instytucji państwowej. Dotyczy bowiem faulu, którego jeszcze nie popełniono.
Czytanie, rozumienie i używanie literatury to rodzaj kulturowego zestawu ratunkowego, z którego jednak trzeba korzystać przed wypadkiem, ponieważ jego ratunkowa funkcja polega na symulowaniu katastrofy lub problemu i umożliwianiu ich antycypacji. Dzięki lekturowej iluzji prawie doświadczamy tego, o czym czytamy. Przeżywanie „na niby” pozwala nam wiedzieć i czuć bez konieczności osobistego doświadczenia, a na dodatek treść tych przeżyć jest atrakcyjnie i precyzyjnie nazwana.
Uparte nakłanianie do czytania starych utworów jest dowodem naszej kulturowej przezorności, dzięki której gromadzimy kapitał komunikacyjny na czas, kiedy nie będziemy wiedzieli, co powiedzieć – zdezorientowani i zaskoczeni zmianą rzeczywistości. Sam byłem niemal pewien, że po nic nam już „Folwark zwierzęcy” – ponura bajka o terrorze rodzącym się w środku demokracji. A tu znów zimno się robi, kiedy czytamy, w jak prosty i bezczelny sposób prawa zwierząt zostały przejęte i wykrzywione przez świnie, aby ich łajdactwa miały pozór legitymizacji:
Żadne zwierzę nie będzie spać w łóżku… z prześcieradłem.
Żadne zwierzę nie będzie pić alkoholu… bez umiaru.
Żadne zwierzę nie zabije innego… bez powodu.
To, że Orwell znów jest nam przydatny, wydaje się ponurą farsą. Zarazem słowa adekwatnej literatury służą jako pakiet ratunkowy dla bezsilnych, którzy tkwią w samotności obsesyjnego przeczulenia z powodu postępujących zagrożeń. Nie trzeba do tego tak „grubej” alegorii. Ze stanu rozczarowania i niemej bezradności potrafi wydobyć nas skutecznie coś tak nieoczywistego jak Szekspirowski wiersz. Gwiżdżemy więc na nutę sonetu LXVI, nie mogąc dłużej znieść,
Jak zacność bezskutecznie odpiera potwarze,
Jak moc pospólną trwoni nieudolna władza,
Jak sztuce zatykają usta jej wrogowie,
Jak naukę w pacht biorą ignorantów stada,
Jak prostą prawdomówność głupotą się zowie,
Jak dobro złu na sługę najwyżej się nada.
Widomy to dowód, że do dobrego wykształcenia nie wystarczy człowiekowi wiedza o faktach. Musimy także uczyć się, jak prawdziwie mówić o tym, czego nie wiemy, czyli uprawiać fikcję, a więc wypróbowywać i rozważać różne warianty życia, przygotowując się intelektualnie na przyszłe, na „gdyby”.
Dzięki temu, że symulowanie i antycypowanie daje nam przyjemność i poczucie wolności, praktykowanie fikcji uczy nas od dzieciństwa projektowania i rozważania przyszłości. I to nie tylko w specyficznych gatunkach, jak utopia czy science fiction. Każdy utwór literacki z przeszłości, który uznajemy za aktualny, jest rodzajem proroctwa. Takie utwory nazywamy „klasycznymi”, to znaczy stwierdzamy, że pracują dla czasów, które nadejdą, gdyż mają zagadkową zdolność mówienia o przyszłości czytelnika, nawet jeśli powstały na długo przed jego narodzinami. Ten przedłużony termin ważności literatury, czyli paradoksalną zdolność opisywania przyszłości nieznanej jej autorom, sugestywnie i obrazowo uchwycił Franz Kafka, mówiąc w rozmowie z Gustavem Janouchem, że „sztuka jest spieszącym się lustrem, podobnie jak zdarza się to niektórym zegarom”. Kafka zmodyfikował odwieczną rolę sztuki, którą jest naśladowanie rzeczywistości, i zwrócił uwagę na projektujący wymiar każdej twórczości.
Tymczasem wojewoda poznański […] postanowił wysłać podjazd
na północny brzeg Noteci dla pochwycenia nieprzyjacielskiego języka.
Henryk Sienkiewicz, „Potop”
W staropolszczyźnie militarnej często pojawia się zwrot „pochwycić języka” – zachowany dla nowoczesnej polszczyzny przez Henryka Sienkiewicza. Samuel Linde w swoim bezcennym słowniku objaśnia, że przez słowo „język” osobliwie „rozumie się: pojmaniec z nieprzyjacielskiej strony, od którego się wywiadywać można”.
Tak o nim myślę; o tym humaniście sygnaliście. Że jest donosicielem języka. Dostarcza języka i donosi na język. Widzę jego społeczną rolę jako tego, kto donosi na język publiczny, ostrzegając przed jego degradacją, brutalizacją i cyniczną sofistyką. Ale to za mało. Donosiciel języka dostarcza wypowiedzi, które nazwą to, czego nie znam, abym „o zamysłach nieprzyjacielskich mógł wiedzieć” (Linde).
Zdolność do pomyślenia i opisania przyszłej lub alternatywnej rzeczywistości wydaje mi się szczególnie ważna dziś, kiedy co rusz ogarnia nas poczucie bezwyjściowości, a przyszłość jawi się jako rozciągnięta na długo teraźniejszość lub nieodwracalna katastrofa. Równie frustrujące jest obserwowanie, jak lepsza mowa ustępuje gorszej, bezwstyd mediów publicznych drwi z faktów, jak coraz bardziej kurczy się przestrzeń dobrej rozmowy, a to, że taka rozmowa w ogóle jeszcze istnieje, na przykład na uniwersytecie czy w nielicznych mediach, zostaje cynicznie wykorzystane jako dowód trwania wolnej demokratycznej debaty. Zgoda na zacieśnianie pola wolności do sfery prywatnej i nielicznych sfer publicznych przypomina określenie Hrabala użyte w rozmowie z László Szigetim: „Wzorem był dla mnie Hidegkuti i jego drybling na chustce do nosa. Tak powinna wyglądać gra metafor”. Demokratyczna gra fair prowadzona jest na coraz mniejszych skrawkach i trzeba pomyśleć o sytuacji, kiedy nie będzie już nawet takiego skrawka do dryblowania. Może wówczas – podążając tropem Hrabalowego obrazu – trzeba będzie tego kogoś, kto łamie zasady gry i przekupił sędziego, „zostawić na spalonym”, nie czekając nawet, aż sędzia go odgwiżdże (bo nie odgwiżdże, jeśli mecz jest ustawiony). Przemieścimy się wtedy w inne miejsce, bez piłki i bez bramki; opuścimy swoją połowę, pole karne, a nawet w ogóle porzucimy obronę i przeniesiemy gdzie indziej, poza blask reflektorów, na plac, asfalt lub klepisko, aby prowadzić naszą grę wedle starych zasad, w przekonaniu, że z czasem kibice podążą za nami. Kto bowiem chciałby oglądać ustawione mecze?
Ta fantazja nie jest projektem, a jedynie ruchem językowych obrazów, gdyż wobec kryzysu poznawczego obraz literacki może stać się oparciem dla myśli obudzonej nagle z letargu przez zaskakującą, błyskotliwą wypowiedź, która potrafi „uczynić coś takiego, że ludzie nie mogą już znieść samych siebie. Człowiek po czymś takim czuje się jak pajac wypchany trocinami frazesów” (słowa ojca Gustava Janoucha o Kafce).
Obrona kształcenia humanistycznego jako kształcenia ogólnego jest naszą mądrością gatunkową – twierdzi przywoływany już Edward Wilson. Dowodzimy tej mądrości, używając humanistyki także jako specjalnej odmiany kształcenia obywatelskiego. Jednym z jego celów jest wytworzenie potrzeby i zdolności wypowiadania indywidualnej niezgody lub tylko niepokoju wobec tego, co jest lub może być. Jak pisze Krystyna Koziołek:
Literatura i filozofia, których czytania uczymy w szkole i na uniwersytecie, są właśnie tym rodzajem „zmyśleń”, które przygotowują nas na czasy, kiedy inne rodzaje wiedzy okazują się nieodpowiednie lub wręcz bezużyteczne.
Humanizm narodził się w chwili – twierdzi gdzieś André Malraux – gdy ludzka istota, stojąc nad martwym ciałem innej ludzkiej istoty, zapytała „dlaczego?”. Humanistyka przejmuje to pytanie; chce poznać warunki, w jakich padło, i bada udzielone odpowiedzi. Ale sama przejmuje również to, co w pytaniu „dlaczego?” nie należy do sfery poznania. Mianowicie protest. Dziecinną na pozór niezgodę na wymowę „faktów”. Ten związek poznania i protestu wyróżnia humanistykę spośród innych dyscyplin. Kiedy uświadamiamy sobie, że nauka jest korektą bytu, zadawanie pytań o konsekwencje poznania, wiedzy, nauki i prawdy dla człowieka i świata staje się koniecznością. Wymaga to umiejętności wydobycia z siebie głosu, który nie tylko wyraża uczucia lub wypowiada się w wyborach, ale potrafi też opisywać rzeczywistość i ją przewidywać, czyli dostarcza języka. Wierzę, że w upartej prostoduszności szkolnego powtarzania literackich formuł – opowieści i metafor – kształcenie humanistyczne przygotowuje „sygnalistę”, to jest człowieka zdolnego znaleźć słowa odpowiednie do nazwania tego, co nadchodzi.
Książka Ryszarda Koziołka „Wiele tytułów” (premiera: 13 listopada 2019) ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne pod patronatem „Czasu Kultury” .