Tymi słowami David Byrne – wokalista Talking Heads – rozpoczyna piosenkę „This must be the place”, od której tytuł wziął film Paolo Sorrentino, dystrybuowany w Polsce jako „Wszystkie odloty Cheyenne’a”.
Ów Cheyenne to podstarzały rockman, wciąż żyjący w świecie swojej mrocznej muzyki. Mieszka w neogotyckiej posiadłości, kojarzącej się ze scenografią filmów Tima Burtona. On sam również wygląda jakby pochodził z ekspresjonistycznej wyobraźni amerykańskiego reżysera. Gdyby zamiast rąk miał nożyce, niczym nie różniłby się od Edwarda Nożycorękiego – natapirowane włosy, biały puder i czerwona szminka to stały zestaw jego image’u. Jest przerysowany i groteskowy – u jednych wzbudza strach, u innych śmiech. Spod grubej warstwy makijażu spoglądają smutne oczy znudzonego życiem, przegranego człowieka, nie znającego miejsca, gdzie w końcu poczuje się jak u siebie.
Cheyenne, podobnie jak bohater filmu Burtona, jest ucieleśnieniem Innego. Przypomina smutnego klauna, żyjącego w hermetycznym świecie, którego zwykli ludzie boją się albo z którego szydzą. Nie ma stałego zajęcia, celu i obowiązków – utrzymuje się z ciągle napływających tantiem i popada w depresję spowodowaną dojmującą nudą. Przestał już nawet śpiewać – zawiesił swoją karierę po tym, jak dwójka jego fanów popełniła samobójstwo pod wpływem jego muzyki. Jedyne, co mu zostało, to przeszłość – dlatego wciąż mentalnie tkwi w latach 80. i nosi się jak Robert Smith z zespołu The Cure.
Cheyenne ucieleśnia smutek nostalgii za utraconą przeszłością, społeczne wyobcowanie i niezrozumienie oraz infantylizm, za którym skrywają się nadzwyczajne pokłady wrażliwości. Samo jego przebywanie na ekranie, niezdarne ruchy i zmarszczki przebijające się spod ton pudru, można uznać za wystarczający materiał na filmowe studium postaci. Nie potrzebowalibyśmy linearnej akcji ani narracyjnych wolt – wystarczyłoby przyglądanie się tej niezwykłej, niejednoznacznej postaci i współczulne kontemplowanie jego smutku. Wielka w tym zasługa Seana Penna, odtwórcy tytułowej postaci. To była bardzo ryzykowna rola – łatwa do przeszarżowania, do popadnięcia w karykaturę. Penn nieustannie balansuje na granicy śmieszności i tragizmu, ani na moment nie popadając w skrajność. Dzięki drobnym gestom: ruchom dłoni, powolnym krokom czy smutnym oczom potrafił wydobyć spod wielkiego gotyckiego kostiumu dramat niezrozumienia i samotności.
Film Sorrentino ogniskuje się na interesującym bohaterze, ale reżyser wprowadza też dodatkowe wątki i konteksty, które wzbogacają ten portret. Kilkukrotnie zmienia konwencję i zwodzi widza. Opowieść o depresyjnym, podstarzałym rockmanie zamienia się w historię związku ojca z synem, aby następnie płynnie przeistoczyć się w kino drogi – tę konwencję gatunkową Sorrentino potraktował nie bez ironicznego dystansu, dowodząc jej żywotności i wciąż skrywającej się w niej niezwykłej emocjonalnej i sensotwórczej potencji.
Podróż po Stanach Zjednoczonych jest więc dla głównego bohatera, zgodnie z zasadami kina drogi, szansą na przemianę – na osiągnięcie dojrzałości i odszukanie miejsca, które mógłby nazwać swoim domem. Sorrentino podróż tę zaopatruje w szczególne znaczenie, dzięki któremu otrzymuje ona szerszy kulturowy i społeczny kontekst. Nie chcąc zdradzać meandrów fabuły, powiem tylko, że Cheyenne będzie musiał zmierzyć się z pamięcią o Holokauście. Poznawanie przeszłości i wpisanie jej we własną historię stanie się podstawą budowania tożsamości na solidnych fundamentach. Jest również międzypokoleniowym łącznikiem, spajającym tych, którzy na pozór nie mieli ze sobą za wiele wspólnego. Pomysł włączenia historii zmanierowanego rockmana w kontekst Zagłady był niezwykle ryzykowny. Raz, że groził etycznym nadużyciem, a dwa, że mnożenie kolejnych wątków mogło doprowadzić do narracyjnego przeładowania i tak gęstego w znaczenia filmu. Faktycznie, Sorrentino stworzył dzieło naszpikowane wręcz odniesieniami do współczesności – jest tu prócz Holokaustu kryzys finansowy, wojny prowadzone przez Amerykanów czy walki polityczne demokratów i republikanów. Momentami możemy się zagubić w gąszczu interpretacyjnych sugestii, jednak dzięki temu opowieść o Cheyennie wydaje się jeszcze ciekawsza i dodatkowo niejednoznaczna.
Film „Wszystkie odloty Cheyenne’a” ma również niezwykły klimat i jest prawdziwą wizualną ucztą. Sorrentino, znany już z upodobania do estetyzacji z debiutanckiego „Boskiego”, podporządkował filmową formę głównemu bohaterowi. Wykreowany na ekranie świat tak samo jak on jest trochę zmanierowany i nierzeczywisty, przepełnia go jednak przede wszystkim smutek i nostalgia. Reżyser operuje długimi, statycznymi ujęciami, którym towarzyszy spokojna muzyka Davida Byrne’a. Forma filmu nie jest przeźroczysta, wręcz przeciwnie, jest jak makijaż Cheyenne’a – wyraźna i nie do zapomnienia.
Sorrentino ponownie stworzył nietypowy filmowy portret. Jeżeli w „Boskim” nawiązywał do rzeczywistego, włoskiego polityka – Andreottiego – to we „Wszystkich odlotach Cheyenne’a” udowodnił, że potrafi wykreować równie barwną i niejednoznaczną postać. Jego bohater, a dzięki niemu i cały film, balansuje na granicy absurdu i iluzoryczności, co sprawia, że posiada nieoczywiste, nieco queerowe piękno. A po seansie trudno przestać nucić: „Home is where I want to be…”.
„Wszystkie odloty Cheyenne’a”
reż. Paolo Sorentino
premiera: 16.03.2011