Wyobrażam sobie nawet to spotkanie: chłopak z dziewczyną na pierwszej poważnej schadzce. Oboje lubią włóczyć się po ulicach, stać w bramach, siedzieć na ławce. I godzinami trzymać się za ręce. On czasem całuje ją czule w usta, żeby nie mówiły. Ona chce dużo powiedzieć, opiera głowę o ramię chłopaka i tuli się do niego całym ciałem. U wejścia na dziedziniec przystanęli, żeby złapać oddech w ciepłym od słońca powietrzu. W tym parnym, ostatnim dniu lata ukryją się w cieniu zegarowej wieży, z której dobiega bicie w dzwony. Wskazówki przesuwają się tam ospale od wieków, we wnętrzu budynku znajdują się inicjały kolejnych pokoleń zakochanych. Oni też zostawią tam po sobie ślad, którego nie da się zatrzeć – L+P. Wszyscy wiedzą, że wyryte na ścianach hasło jest wyznaniem Laury i Paco. Wiedzą, że później było rozstanie, złamane serca, miłość umarła. Miasto nie zapomina – ma szczególny sentyment do przeszłości; wyspecjalizowało się w sztuce wścibstwa i słuchania plotek. Nie ma nic dziwnego w tym, że spotkanie kochanków po latach stanie się pretekstem do wyciągnięcia na wierzch porzuconych sekretów. I prowokacji lokalnej wspólnoty.
Wszyscy wiemy, czemu to wszystko mogło posłużyć. Nie do końca określone inicjały i odkrywanie tajemnicy, która jest w nich ukryta. Niewielu jest przecież we współczesnym kinie twórców, którzy potrafiliby osiągnąć ten rzadko spotykany stopień dramaturgii, co Asghar Farhadi. Siłą Irańczyka było zawsze to, że potrafił ze zwykłych słów i gestów w jednej chwili tak zagęścić akcję, aby zbudować historię na miarę greckiej tragedii. Wystarczy mu drobiazg, jakieś skromne nieporozumienie i niedopowiedzenie rozmiaru ziarenka piasku, które dostają się do buta i uniemożliwiają chodzenie. Patent się przyjął. Farhadi za każdym razem kręcił w zasadzie ten sam film, testował granice powtarzalności, aż zasłynął z żelaznej konsekwencji. Inna rzecz, że po szesnastu latach kariery ten schemat jest dokładnie tym, czego po Farhadim oczekujemy. Że owocem jego pracy będzie gęsty i soczysty thriller o kłamstwie, które zalega na każdym centymetrze relacji między ludźmi. A przy tym znakomity film.
W ostatnim filmie Irańczyka widać jednak lekką zmianę – Farhadi, mając za sobą udane doświadczenie pracy we Francji nad „Przeszłością”, zrobił kolejny film poza krajem swojego pochodzenia. Wyzbył się przy tym całkowicie motywów związanych z ojczyzną pełną pęknięć, opuścił rodzinny Teheran i wylądował na Półwyspie Iberyjskim. Ten pomysł narodził się już wiele lat temu, gdy z rodziną podróżował po Hiszpanii. W Andaluzji zobaczył plakaty z wizerunkiem zaginionego chłopca, chodziły mu po głowie różne efektowne wersje tego wydarzenia. To jednak nie wszystko. Farhadi podobno już dawno miał pokazać scenariusz Pedro Almodóvarowi, który nawet zainteresował się ekranizacją. Irańczyk scenariusza nie sprzedał, na półtora roku wrócił do Hiszpanii. Zatrudnił legendarnego operatora Almodóvara, znalazł miejsce dla specjalistki od kostiumów, która od lat współpracuje z Woodym Allenem. Przed kamerą postawił Penelopę Cruz i Javiera Bardema – najgorętszą hiszpańską parę kilku sezonów. I nakręcił swoją pierwszą telenowelę.
Nie przeczę, że na początku jednak miałem ciarki, jak dawniej podczas oglądania „Co wiesz o Elly?”, w którym zniknięcie jednego z bohaterów detonuje wszelkie pozory i tajemnice skrywane pod wysoko trzymaną gardą. Tym razem pada na córkę wspomnianej Laury, która przyleciała właśnie z Argentyny na ślub młodszej siostry. Są tańce, wspominki, upominki z okolicznych winnic. Wokół szaleją drony i gwałtowna ulewa. To wystarczy, aby nastolatka rozpłynęła się w powietrzu. Na łóżku zostały tylko tajemnicze wycinki prasowe, skrzynka w telefonie zaczyna puchnąć od żądań i gróźb porywaczy. To jasne: chwilę nieuwagi musiał wykorzystać ktoś, kto był irytująco blisko; kto dobrze zna rodzinne tajemnice tego stadka i mógłby wykorzystać ich każdy zakamarek. Podejrzanym może być każdy. Dlatego ludzie stają się wobec siebie coraz bardziej nieufni. Dlatego monitorowanie sąsiadów, przyjaciół i członków rodziny może okazać się pomocne.
Na tym etapie mogła być to opowieść utkana perfekcyjnie nie tylko pod względem intrygi, ale przede wszystkim emocji. Zaginięcie dziewczynki – niezależnie od tego, co rzeczywiście za nim się kryje – odsyła jednak widza do zmian, jakie przed laty zaszły w relacji przywołanych na początku kochanków spod dzwonnicy. Nie ma mowy bym uwierzył, że Farhadi bez powodu przywołuje na ratunek Paco – niegdyś wybranka Laury, dziś przykładnego męża jej siostry. W zasadzie wiemy od początku – niezależnie od tego, co stało się z nastolatką, liczy się przede wszystkim relacja między tymi, którzy muszą uporać się z demonami przeszłości. „Wszyscy wiedzą” opiera się na elementach klasycznego kryminału – snuciu hipotez, poszukiwaniu dowodów na własną rękę, ściganiu się z czasem. Farhadi jak zwykle umiejętnie karmi domysły widza, każe składać poszlaki w jakąś całość, ale ważniejsza od wielowymiarowego i nieoczywistego śledztwa szybko staje się miłosna opowieść o dotykaniu niezabliźnionych ran, ich rozdrapywaniu. O stłumionych wyrzutach, nieporozumieniu i dawnym żalu. Im dłużej przyglądam się sytuacji, tym trudniej oprzeć się wrażeniu, że oglądam jeden z kilkuset odcinków „Esmeraldy”. Bo na pewno nie kolejny film Farhadiego.
Może trochę przesadzam, ale naprawdę, kiedy reżyser podkręca gałkę ze skalą, na której wypisane są niewypowiedziane dotąd sekrety, uruchamia to dziwny efekt obcości i irytującej sztuczności. „Wszyscy wiedzą” ma w sobie ten poziom przeładowania i nadwyżkę obyczajowych dramatów, który odpowiada wymaganiom najbardziej banalnych produkcji do szybkiej konsumpcji. W tym filmie ludzie są abstrakcjami. O swoich uczuciach mówią nie z potrzeb serca, lecz za pomocą wzniosłych terminów prowadzących do coehlizmu, które zdają się niewspółmierne do tego, czego doświadczają. Największe skrępowanie budzi jednak dziwacznie uproszczone zakończenie, w którym strumień wody obmywa znany skądinąd dziedziniec, a kolejny piękny obrazek rozjaśnia oślepiające światło niosące katharsis. Czuję, że Farhadi zbyt dosłownie wziął sobie do serca słowa Almodóvara mówiącego o tym, że wielkie hiszpańskie kino nie może obyć się bez melodramatu, końskiej dawki tandety oraz nadrzędności manifestacyjnych wrzasków nad tym, aby łzy były prawdziwe, a historie autentyczne.
Kiedyś nawet tak rażąco pobieżna i fałszywa praktyka urosłaby zapewne w wizji Farhadiego do metafory opresyjnego państwa, w którym nie tylko Iran czy Hiszpania mogłyby ujrzeć swoją paranoidalną chorobę. Tym razem Irańczyk trzyma się z daleka od społecznego zatroskania, jego film nie jest żadnym echem, żadnym sygnałem zrozumienia złożoności świata i naszych wyborów etycznych, żadną zachętą do refleksji nad sobą. W obrazie, który wcale tak bardzo nie musiał różnić się od innych, ulubione motywy i rozpoznawalni bohaterowie Irańczyka osuwają się coraz niżej, gdzieś na poziom dramaturgicznej prowizorki i kartonowej psychologii. Ja naprawdę źle Farhadiemu nie życzę, bo nikomu źle nie życzę, ale będzie lepiej, kiedy pod wpływem jakiegoś impulsu raptem spakuje manatki i złapie najbliższą okazję do Teheranu.
„Wszyscy wiedzą”
reż. Asghar Farhadi
premiera: 15.03.2019