Archiwum
27.01.2012

Historia (z) kilku obrazów

Tomasz Kowalski
Literatura

Dzięki pieczołowicie nakładanym na papier tytułowym farbom wodnym powstało 7 wyjątkowych akwarel – materialne dziedzictwo, które na zawsze połączyło malującą Dinę Gottliebovą i portretowanych przez nią więźniów, a zarazem węzłowy punkt, w którym spotyka się kilka głównych wątków „Farb wodnych”.

Osnową reportażu Lidii Ostałowskiej są losy autorki wspomnianych dzieł, pochodzącej z Czechosłowacji żydowskiej artystki, która w wieku 20 lat trafiła z getta Theresienstadt do obozu zagłady w Birkenau. Nie mogła zdawać sobie wtedy sprawy, że przeżyje dzięki swojemu talentowi. Od lutego 1944 roku przez kilka miesięcy pracowała dla doktora Mengele, portretując ofiary jego pseudomedycznych eksperymentów – więźniów tak zwanego Zigeunerlager, obozu cygańskiego.

Uciekając z Auschwitz przed nadciągającą armią radziecką, Mengele zabrał z obozu część dokumentacji swoich zabiegów, pozostawił jednak portrety namalowane przez Gottliebovą. Ona sama trafiła w końcu do Ravensbrück, gdzie w jednym z podobozów doczekała końca wojny. Tuż po wyzwoleniu Auschwitz akwarele trafiły przypadkowo do jednego z mieszkańców Oświęcimia, który przyszedł do obozu, żeby wziąć na wychowanie jedną z sierot tam pozostawionych (jej też przekazał obrazy, które na początku lat 60. odkupiła od niej oświęcimska komisja zakupu zbiorów).

Gottliebova tymczasem, po krótkim pobycie w Czechosłowacji, wyjechała do Francji, gdzie zatrudniła się przy produkcji filmów animowanych. Poznała również Arta Babbitta, za którego wkrótce wyszła. Był znanym rysownikiem, twórcą między innymi „Królewny Śnieżki” – filmu, który Gottliebova obejrzała kilkakrotnie jeszcze przed wojną (w bohaterów „Śnieżki” wcielały się też dzieci w czasie jednego z obozowych przedstawień). Życie zatoczyło dziwny krąg…

Opowiedziane skróŧowo powyżej wydarzenia to zaledwie ułamek tego, czym zajmuje się autorka „Farb wodnych”, Lidia Ostałowska. Trudno pisać o jej reportażu, nie próbując jednocześnie uporządkować poszczególnych wątków. Taka strategia łatwo może jednak odebrać mu jedną z największych zalet, jaką jest nieustanne przeplatanie się kilku tematów. Losy głównej bohaterki są tu niezwykle istotne, pozwalają bowiem wprowadzić pozostałe wątki, stąd konieczność ich przywołania. Nie byłoby jednak prawdą stwierdzenie, że są one najważniejsze.

Dopiero w 1973 roku do Hollywood, gdzie Gottliebova wówczas mieszkała, dotarła informacja, że zidentyfikowano ją jako autorkę akwarel. Wtedy też po raz pierwszy przyjechała do dawnego obozu. Po latach zaczęła toczyć spór o odzyskanie obrazów. Muzeum niezmiennie odmawiało spełnienia jej żądań, tłumacząc cierpliwie, że prace te mają wartość dokumentu, świadectwa Zagłady. „W przypadku akwarel chodzi o nieliczne ocalałe ślady po Holokauście romskim. Zarówno Romowie, którzy przeżyli zagładę, jak i przedstawiciele europejskich organizacji romskich podzielają stanowisko Muzeum, że portrety powinny pozostać w Oświęcimiu” – napisano w odpowiedzi na list Gottliebovej.

Zacytowany fragment listu władz muzeum odsyła do niezwykle ważnego pytania o status sztuki tworzonej w obozie, zwłaszcza tej, która służyć miała oprawcom. „Co czuje artysta poddany takiej presji? Sztuka nie powinna służyć ludobójstwu. A gdy służy i mimo to sprawia przyjemność? Zdegradowana do fotografii, do rzemiosła, pozwala żyć. Jak można sobie z tym poradzić?” – pyta Ostałowska, przywołując również zdanie Xawerego Dunikowskiego, który „był pewien: w lagrze sztuka nie powstaje, to wykluczone”. Autorka nie stara się nawet udzielić jednoznacznej odpowiedzi, byłoby to zresztą niemożliwe. Znacznie cenniejsze jest mnożenie wątpliwości, zmuszanie czytelnika do zmierzenia się z problemem.

„Farby wodne” to także książka o pamięci, zarówno indywidualnej, jak i zbiorowej. Autorce nie udało się osobiście porozmawiać z Diną Gottliebovą, wszystkie jej wypowiedzi przytaczane w reportażu pochodzą ze źródeł pisanych i filmów, w których wystąpiła. Nie są one pełne, nie wyjaśniają wszystkiego: „w pamięci wiele zachowujemy dla siebie – pisze Ostałowska. – Czy jest przez to mniej wiarygodna? Historia żyje pamięcią. Umiera, gdy przestaje z nią rozmawiać”.

Pamięć można jednak również konstruować zgodnie z partykularnymi celami, zwłaszcza gdy chodzi o narrację historyczną budowaną na poziomie państwowym. Autorka opisuje politykę pamięci o Szoa w Niemczech i Stanach Zjednoczonych, pokazuje, jak zmieniała się ona w Izraelu, gdzie początkowo Zagłada traktowana była jako wstydliwa sprawa diaspory, a ocalałych uważano za współwinnych tego, co się wydarzyło. Wiele miejsca poświęca też polskiej pamięci o Auschwitz i tych, którzy tam zginęli – zawyżanej liczbie ofiar i przemilczaniu faktu, że zdecydowaną większość stanowili wśród nich Żydzi.

Ostałowska pisze jednak przede wszystkim o pamięci romskiej, a właściwie o jej braku. „Nie ma cygańskich zapisów o Auśficu”, pamięć więc ginie. O nazistowskich zbrodniach na Romach przynależących do różnych grup etnicznych mówi się też znacznie rzadziej niż o eksterminacji Żydów, wiedza o nich rzadko kiedy sięga poza wąski krąg specjalistów. Dlatego też jedną z największych zalet książki jest podjęcie tego właśnie tematu w formie reportażu, przemawiającego do szerszego grona czytelników znacznie lepiej niż naukowe opracowania. Zarazem jednak autorce udaje się oprzeć pokusie upraszczania przedstawianej rzeczywistości.

Ostałowska przypomina o istnieniu romskich określeń Zagłady: Samudaripen (ludobójstwo) i Porajmos (pożeranie), przedstawia historię tak zwanego obozu cygańskiego w Birkenau. Wiele miejsca poświęca również życiu Romów przed i po wojnie, ich obyczajom i tradycjom, a także nieporozumieniom, do których prowadzi ich nieznajomość. W reportażu opisane są także dzieje powstania istniejącej od 2001 roku ekspozycji w bloku 13 dawnego obozu Auschwitz, poświęconej Zagładzie Sinti i Romów, której częścią są dzisiaj akwarele zmarłej dwa lata wcześniej Diny Gottliebovej.

„Farby wodne” przypominają tkaninę, w której poszczególne nici splatają się ze sobą, wątki giną pod powierzchnią, a następnie znowu się ujawniają. Część z nich wydaje się doskonale widoczna, inne z kolei skrywają się przed niewprawnym okiem, by pojawić się w najmniej oczekiwanym miejscu. Opowiadane przez Ostałowską wydarzenia pokazują, jak złudne jest myślenie o przeszłości w kategoriach linearnego, dającego się uspójnić procesu. To dlatego narracja bywa tu meandryczna. Wymaga też od czytelnika zarówno uwagi, jak i gotowości zaakceptowania faktu, że nie wszystko da się złożyć i uporządkować.

Lidia Ostałowska, „Farby wodne”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2011

alt