Archiwum
14.06.2019

Hamletsnatch, czyli o dialogu

Antonina M. Tosiek
Teatr

Pół roku temu twórcy kultowego serialu „Czarne lustro” zaproponowali widzom zupełnie nowy sposób przeżywania historii na ekranie. Pozwolili każdemu indywidualnemu użytkownikowi Netfliksa współtworzyć fabułę i podejmować decyzje, które wpływały na losy bohaterów. Klikaliśmy więc podekscytowani, że oto jesteśmy świadkami rewolucji przekształcającej pojęcie dialogu pomiędzy twórcą i odbiorcą, który od teraz może wybierać, jakiej opowieści będzie świadkiem. W podobną grę wciągnięci zostali widzowie najnowszego wydarzenia w reżyserii Mai Kleczewskiej, bo wystawiany w Starej Rzeźni „Hamlet” to już coś więcej niż spektakl, to coś więcej niż spektaklu oglądanie. To teatr pomiędzy.

Poznań pełni od niedawna funkcję scenicznego Elsynoru goszczącego dwóch, tak skrajnie różnych Hamletów w więzieniach okratowanych przez odmienne idee. I chociaż na studium komparatystyczne zabraknie nam miejsca, warto byłoby prześledzić momenty w dialogu kolizji spektakli Agaty Dudy-Gracz oraz Mai Kleczewskiej, bo właśnie wtedy najwyraźniej zobaczylibyśmy, jak niesamowicie plastyczna i uniwersalna potrafi być hamletowszczyzna.

Kleczewska wybrała drogę zderzania kultur, języków i temperamentów. „Byłem Hamletem. Stałem na brzegu. Rozmawiałem z morzem”, czyli nieszekspirowskie wstawki dramaturgiczne z „HamletMaszyny” (których w spektaklu pojawia się kilka) Heinera Müllera wypowiada cały wielonarodowy dwór. Aktorzy pochodzący z Senegalu, Indii, Ukrainy, Rosji i Polski wcielają opowieść o Hamlecie w dzieje świata, uwalniają go od przynależności do jednego kręgu kulturowego. Każdy z nich staje się Księciem Danii, ponieważ Hamlet jest wspólny, grany na wiele głosów. U Kleczewskiej każdy ma prawo do ziemi po Szekspirze. Wobec tego trochę szkoda, że rolą zagranicznych statystów było jedynie rytualne otwieranie i domykanie spektaklu. Za mało ich w warstwie napięć i relacji pomiędzy postaciami, aby ich obecność można interpretować jako stanowisko wobec przemocowej kolonizacji – równość okazuje się pozorna. Kiedy stajemy wobec kryzysu spójnych tożsamości czy (jak sugerowali twórcy widowiska) kresu dawnych narracji o współczesności, koniecznym staje się nowe sformułowanie fundamentalnych pytań. Duet reżysersko-dramaturgiczny Mai Kleczewskiej i Łukasza Chotkowskiego zapytuje, a odpowiada sama akcja, to, co współtworzone na scenie przez aktorów i widzów.

Przestrzeń rzeźni-Elsynoru zaadaptował Zbigniew Libera, którego realistyczna (właściwie – hiperrealistyczna, bo niwelująca wszelkie granice pomiędzy sceną i widownią) scenografia pozwala widzowi wejść w obszar wydarzeń. Można dotykać przedmiotów z sypialni królowej Gertrudy, położyć się na jednym z kilkunastu perskich dywanów, można wyjść i wrócić, ponieważ to przestrzeń akcji, której bohaterami – a nie jedynie obserwatorami – są widzowie. Krążą pomiędzy pomieszczeniami, śledzą albo ignorują poszczególne wątki opowieści, wybierając jeden z trzech kanałów w otrzymanych przed wejściem słuchawkach.

Najważniejsze w „Hamlecie” Kleczewskiej wydaje się samo dzianie się, układane w zależności od preferencji oglądającego. I chociaż dostrzegłam wielu niezadowolonych z tej widzowskiej wolności, która wymaga dużego zaangażowania i skupienia, mnie taki sposób obcowania z teatralną materią ujął. Współuczestnictwo widza zorganizowane jest przez indywidualne przeżywanie. Jest on zarówno osobny, jak i wcielony we wspólnotę. Uczestniczenie w wydarzeniach to także podjęcie decyzji o rodzaju bliskości albo dystansu zarówno wobec samej opowieści, jak i fizyczności aktorów.

Właśnie! Aktorzy! Luksus wyboru mają jedynie widzowie, aktorzy natomiast zmuszeni są do nieustannego przebywania pośród tłumu, ciągłej, aktywnej obecności w przestrzeni scenicznej. Wymaga to od grających niezwykłego skupienia, ponieważ wywalczyć muszą sobie nie tylko prawdę odgrywanych bohaterów, ale także uwagę i miejsce wśród widzów.

Rolę Hamleta Kleczewska powierzyła ukraińskiemu aktorowi, Romanowi Lutskyiemu, którego sposób prowadzenia postaci przez kolejne stadia szaleństwa pozwolił mi zobaczyć w Hamlecie coś, czego nigdy wcześniej w nim nie czytałam. Książę Danii to bohater aktywny, nawet nadaktywny, poddający rzeczywistość procesowi nie tyle krytycznego rozpatrywania, co krytycznego działania. To Hamlet, który gorączkowo szuka rozwiązań, dzięki czemu jego rozpacz została pozbawiona znamion bierności. Jest w nim słabość, ale nie bierność. Lutskyi gra w innej temperaturze, bardzo organicznie, często na granicy zrozumienia. Jednak przysłuchując się dialogom Hamleta z Horaciem-Hawkingiem (mistrzowska rola Michała Sikorskiego!), odniosłam wrażenie, że to właśnie Horacio stał się u Kleczewskiej najciekawszą reinterpretacją hamletowskich cech i poszukiwań. Cierpi, ponieważ nie może w żaden sposób przekroczyć swojego losu, jego więzieniem jest ciało. Dlatego wyjątkowo wstrząsająca jest scena odgrywana podczas „Pułapki na myszy”, w której to właśnie Horacio rozważa sens swojej egzystencji. W obliczu jego niepełnosprawności pytanie: „Być albo nie być?” nabiera zupełnie innego ciężaru. Jego cierpienie to aksjomatyczna wartość pytania o sens.

Znakomicie prowadzone są także role kobiece – Gertudy (Aldona Szostak) oraz Ofelii (Teresa Kwiatkowska). Scena zabicia Poloniusza w sypialni królowej to moim zdaniem najmocniejszy element całego widowiska, w którym Szostak zachwyca, grając z wielką swadą i rozmachem, budując postać zarówno czarującą, jak i dotkniętą przez doznawaną przemoc. Za wyjątkowo trafiony uważam pomysł, aby Gertruda rozmawiała z Hamletem w dużej części po ukraińsku i rosyjsku, co dodaje ich relacji znamion intymności i wspólnego „kodu” – stają się wobec siebie bliżsi. Ofelia Kwiatkowskiej znosi swoje upodlenie z godnością i honorem, nie ma w niej odrobiny histerii czy infantylności, dzięki czemu jej dramat staje się dla widza wyjątkowo przejmujący.

Z olbrzymią przyjemnością obserwowałam Poloniusza (w tej roli fantastycznie przewrotny Wojciech Kalwat), którego obecność w danym pomieszczeniu była tak silna, że za każdym razem odciągała rzesze widzów od dziejących się symultanicznie scen w innych miejscach Rzeźni. Nie przekonał mnie za to Klaudiusz Michała Kalety, którego podobną, cyniczną małostkowość widziałam już na scenie Teatru Polskiego wielokrotnie, chociażby w nieszczęsnej „Operze za trzy grosze” w reżyserii Pawła Szkotaka sprzed paru sezonów.

Spektakl Kleczewskiej przeżywa się wieloma zmysłami; słucha się go, dotyka, mruży oczy pod wpływem światła. Olbrzymie wrażanie wywarła na mnie muzyka skomponowana przez Cezarego Duchnowskiego, grana na żywo (i przemycana jako tło rozmów postaci także w odsłuchu indywidualnym) przez Orkiestrę Antraktową Teatru Polskiego pod batutą Adama Domurata. To prawdziwa dźwiękowa uczta, która potęguje doznawanie „Hamleta” na wielu poziomach. Marcin Koszałka stworzył w przestrzeni Starej Rzeźni wyjątkową atmosferę za sprawą reżyserii światła. Dzięki niej pomieszczenia zdają się dużo obszerniejsze, niż są w rzeczywistości, a oświetlenie wnęk sprawia wrażenie, że poznański Elsynor rozciąga się na wiele kolejnych komnat. Największe wrażenie zrobiło na mnie jednak oświetlenie z zewnątrz najwyższych okien głównej sali – nie mogłam oprzeć się złudzeniu, że wielokrotnie zmienia się pora dnia, zupełnie tak, jakbym uczestniczyła w „Hamlecie” w czasie nierzeczywistym.

„Hamlet” Kleczewskiej to wydarzenie przypominające kolaż złożony z małych i maleńkich zdarzeń. W połowie spektaklu oddałam się tropieniu działań postaci drugo- i trzecioplanowych, które wtapiają się w tłum widzów, nie tracąc przy tym swojego charakteru i nie gubiąc motywacji. Spędziłam dobre dziesięć minut na obserwowaniu Gildensterna ubranego w gustowny ortalion rodem z katalogu dla przygranicznych przemytników z lat 90. (Jakub Papuga), który śledził poszczególnych widzów, starając się imitować ich gesty i pozy tak, aby świadomi tego byli jedynie inni oglądający. Taki właśnie jest ten „Hamlet” – jest wielością. Nie sposób objąć go całego. W jego obrębie ma bowiem miejsce kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt!) wewnętrznych zdarzeń scenicznych, które razem składają się na wyjątkową polifonię spektaklu.

Z pewnością wrócę do Starej Rzeźni – choćby po to, aby prześledzić minispektakl tancerki Kai Kołodziejczyk, która pozostając osobną wobec dziejącej się fabuły, zdaje się nierozerwalną częścią całej koncepcji na polifoniczność „Hamleta”. Kołodziejczyk raz staje po stronie dworu, czasem wciela się w jedną ze znudzonych widzek, przynależy i odrywa się od każdej ze wspólnot, które samoistnie tworzą się w obrębie spektaklu Kleczewskiej. Jej postać najlepiej i najpełniej ogniskuje sens pytań zadawanych przez twórców: o miejsce (ziemia), w którym stanęliśmy; o relacje (morze), które rodzą się z dziejowych konieczności i o kres (brzeg), wobec którego współczesność musi na nowo zdefiniować sobie człowieka (Hamlet).

 

William Szekspir, „Hamlet”
reżyseria: Maja Kleczewska

tłumaczenie: Stanisław Barańczak
scenografia: Zbigniew Libera
choreografia: Kaya Kołodziejczyk
muzyka: Cezary Duchnowski
kierownik muzyczny: Adam Domurat
dramaturgia: Łukasz Chotkowski
reżyseria światła oraz zdjęcia: Marcin Koszałka
kostiumy: Konrad Parol
Teatr Polski w Poznaniu
premiera: 7.06.2019

Spektakl na podstawie dramatu W. Shakespeare’a „Hamlet, książę Danii” (przeł. S. Barańczak oraz H. Müllera „HamletMaszyna” (przeł. J.S. Buras).

 

 

fot. Magda Hueckel