Nic mnie nie fascynuje. Na niczym mi naprawdę nie zależy. Kiedy to mówię ludziom, bardzo mi współczują. A przecież większość […] ma podobnie.
[…] gdybym za bardzo skupiła się na sposobie, w który oddycham, umarłbym. Aż do ostatniej sekundy każdego dnia próbujesz pokonać swój lęk […]. Szczerze mówiąc, jestem już tym cholernie wyczerpana.
Takie – i podobne, równie bezpośrednie – wyznania padają regularnie w prologach „Euforii” z ust 17-letniej Rue Bennett: narratorki, a zarazem głównej bohaterki serialu. I choć nieraz brzmią raczej jak prowokacja czy młodzieńcza próba zwrócenia na siebie uwagi, to zawierają ciężki ładunek znaczeń – a znaczą, ni mniej, ni więcej, że dzieci wcale nie mają się dobrze. Przynajmniej w świecie portretowanym przez Sama Levinsona („Assassination Nation”) w nowej produkcji HBO, wzorowanym na izraelskiej miniserii o tym samym tytule.
O serialu bardzo szybko zrobiło się głośno. Już po premierze premierowego odcinka produkcji przyklejono łatkę „na siłę prowokacyjnej” – nastawionej przede wszystkim na szok, który nie jest umotywowany fabularnie w przekonujący sposób. Z jednej strony, na kontrowersje miały się składać, oczywiście, stare, sprawdzone elementy: seks, narkotyki, agresja, queer, pornografia. Dla telewizji niby nic nowego – a jednak uczynienie z nich podstawowego budulca świata współczesnej młodzieży okazało się wciąż niewyeksploatowanym w popkulturze tematem. A być może i takim, który należało zostawić w spokoju – bo (zdaniem niektórych) nie opisuje rzeczywistego stanu rzeczy (przecież codzienność nastolatków aż tak źle nie wygląda!). Z drugiej jednak strony (tej podstawowej, fabularnej), „Euforia” jest kolejną wariacją na temat coming of age, gatunku, którego oś wyznaczają problemy amerykańskich licealistów i ich mniej lub bardziej burzliwe relacje z otoczeniem w momencie wkraczania w dorosłość. Wachlarz wątków, które poruszają produkcje z młodzieżą na pierwszym planie, jest dość powtarzalny i łatwy do sklasyfikowania. „Euforia” nie jest w tym wypadku wyjątkiem. Gdyby bowiem hipnotyzującą wizję Levinsona obedrzeć z jej rozmigotanej, odurzającej warstwy formalnej, gdyby ograbić ją ze znakomitego aktorstwa i intensywnej, pulsującej ścieżki dźwiękowej, na scenie zostałaby naga młodość i to, co ją kłopocze od wieków: potrzeba akceptacji, niepewność jutra, pierwsze miłości, zdrady i rozstania (przede wszystkim dotkliwość tych ostatnich). Podobna problematyka na przestrzeni lat została odmieniona w telewizji przez wszystkie przypadki – wystarczy przywołać w tym miejscu chociażby kultowy dla pokolenia milenialsów serial „Skins” lub już bardziej współczesne „Sex Education”, „Trzynaście powodów” i „Elite”.
A jednak na ich tle „Euforia” wyróżnia się – i to, jak sądzę, w dobry sposób. Kamieniem węgielnym staje się tu ujmująco szczery, a przy tym zaskakująco świeży brak złudzeń względem pokolenia Z (które jednocześnie zostało potraktowane z ogromną wyrozumiałością). Wszystko, czego najbardziej obawiają się rodzice, jest tu podkręcone do maksimum, a następnie podane widzom na tacy: nawet trzydzieści (słynnych już) nagich penisów (które dolały najwięcej oliwy do ognia publicznego oburzenia), sfilmowanych jednocześnie w męskiej szatni; nawet brutalny gwałt na nieletniej, z premedytacją ujęty w serialowym pilocie. Istniało więc spore ryzyko, że serial – którego grupą docelową teoretycznie nie są nieletni – w swoich usilnych staraniach o to, aby jednogłośnie uznano go za „fajny oraz przekraczający granice”, pokona się własną bronią. Być może, jednak jest w tym spektaklu coś niezdrowo wciągającego. Z onirycznych, lecz jednocześnie bardzo stylowych scen, utrzymanych w niskim kluczu, lecz jednocześnie obficie posypanych wszechobecnym lśniącym brokatem, wyłania się świat pełen zepsucia, gdzie życiem amerykańskich licealistów rządzą allenowski „nihilizm, cynizm, sarkazm i orgazm”. Z tą różnicą, że przez zdecydowaną większość sezonu żadne z tych pojęć nie jest brane w cudzysłów. Pierwsze dwa-trzy odcinki są dość przytłaczające: oto na oczach widzów twórcy odmalowują współczesną Sodomę (czy raczej – Sodomkę, w końcu mowa o świecie nieletnich). Zostaje ona umieszczona w pobliżu Los Angeles, choć brak tu jednoznacznego określenia miejsca akcji. Przewodnikiem po przedmieściach staje się Rue Bennett (w tej roli znakomita ex-gwiazdka Disneya, Zendaya), „urodzona 3 dni po ataku na World Trade Center”; cień zburzonych wież będzie na nią padać przez całe życie. Rue właśnie wyszła z odwyku, na który trafiła po tym, jak prawie umarła z przedawkowania narkotyków. Jedyną motywacją, aby znowu nie popaść w nałóg, staje się dla niej znajomość z ekscentryczną Jules, która właśnie przeprowadziła się do miasta. W ich relacji, początkowo zbudowanej na wspólnej pogardzie dla mieszczańskiego stylu życia i licealnych dram, stopniowo pojawia się uczucie. I nie byłoby w tym pewnie nic przełomowego, gdyby nie fakt, że Jules jest transseksualna – tak jak i wcielająca się w tę postać aktorka. To bardzo znaczące: nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej w telewizji zobaczyła kobietę trans graną przez kobietę trans, w której na dodatek zakochuje się kobieta (co prawda pokrewne wątki umieszczono wcześniej w „Sense 8” i „Her Story”, ale zostały one wyeksponowane w mniejszym stopniu). Płeć bohaterki staje się czytelnym elementem jej tożsamości dopiero w połowie sezonu: serial traktuje ów wątek bez namaszczenia, a to ważny krok w sposobie reprezentacji płci w kulturze popularnej. Wcielająca się w Jules Hunter Schafer jest niesamowita w stylu, w jakim są niesamowite elfy – doprawdy trudno oderwać wzrok od duetu, jaki stwarza z Zendayą. Rue jest tutaj „tą spokojną”, ubrana codziennie w długą bluzę z kapturem, z burzą brązowych włosów opadających na twarz, która bezustannie wyraża głęboką obojętność, podczas gdy Jules to żywioł i uosobienie idei o „wskakiwaniu do byle jakich pociągów” (w tym przypadku zupełnie dosłownie). Dobór charakterów na zasadzie przeciwieństw w kinie dobrze się sprawdza. Równie intrygujący aktorsko jest drugi plan produkcji: Sydney Sweeney (w roli Cassie) czy Barbie Ferreira (jako Kat) wcielają się w postaci, których wątki starają się przełamać wciąż aktualne stereotypy na temat ciała czy kanonu piękna. Nareszcie też najpopularniejsze dziewczyny w szkole nie zostały jednoznacznie sklasyfikowane jako głupie i puste. Najbladziej w tym zestawieniu wypada chyba Nate Jacob (Jacob Elordi) – postać wydaje się najmniej zniuansowana i jednoznacznie zła. Choć w tym wypadku bardziej istotna niż złożoność charakteru staje się toksyczna relacja, łącząca bohatera ze zdeprawowanym ojcem i oddziałująca na jego zachowanie.
Odczytywanie „Euforii” wyłącznie przez pryzmat wzbudzanych kontrowersji jest dla produkcji z pewnością krzywdzące. Celem Levinsona nie było chyba bezmyślne wzburzenie publiczności i to nie w tym miejscu wyznaczyłabym punkt ciężkości serialu – choć niewątpliwie ekstremizmy zwracają na siebie uwagę w pierwszej kolejności. Sądzę jednak, że stanowią tylko i wyłącznie fatamorganiczną powierzchnię, przez którą trzeba się przedrzeć, by dostrzec, że tak naprawdę chodzi o coś innego: bezpruderyjne momenty służą raczej bardzo dosłownemu podkreśleniu permanentnej niepewności nastolatków i znaczą mniej więcej tyle, ile w oczach bohaterów znaczy porządne życie – czyli niewiele, bowiem albo nigdy nie mieli z nim do czynienia, albo kojarzy im się z nudną codziennością dorosłych. Brzmi to trochę jak manifest nastoletniego nihilizmu, ale przecież wyraźnie dostrzegalne są desperackie próby poszukiwania światła przez dorastających bohaterów – wystarczy spojrzeć na czułość i głębię związku Rue i Jules, by zrozumieć, że nieodpowiedzialne decyzje częściej niż wyrazem beztroskiego buntu są formą wołania o pomoc czy też poszukiwania pewnej autentyczności w świecie, w którym wszystko wywrócone jest do góry nogami i trudno już o jakkolwiek stałe wartości. Nie ma ich w rodzinnym domu, nie ma ich w szkole i nie ma imprezach, na których narkotyki zdają się łatwiej dostępne, niż są dietetyczne suplementy w aptekach. Co jednak nie znaczy, że wartości te nie istnieją – to dość brutalna, choć niezbyt odkrywcza diagnoza współczesnego świata; sprowadzono ją do obserwacji nieumiejętnych poszukiwań własnej tożsamości przez młodych ludzi, którzy jeszcze nie do końca potrafią nazwać targające nimi emocje. Agresja i przesadna pewność siebie są tu zasłoną dymną, mającą maskować wewnętrzne lęki w rzeczywistości, którą charakteryzuje nadmiar, przesyt i łatwa dostępność absolutnie wszystkiego, prowadząca do w gruncie rzeczy unieszczęśliwiającego hedonizmu. „Euforii” udało się uchwycić intensywność młodości i piękną bezpretensjonalność pierwszych relacji z innymi przy jednoczesnym (w niespotykany sposób dobitnym – i będę upierać się, że wcale nie aż tak hiperbolicznym) podkreśleniu czyhających nań zagrożeń – teraz, zdają się mówić twórcy, jeszcze trudniejszych do rozpoznania, bo uwodzących mocniej, częściej i z każdej strony – szczególnie z tej wirtualnej, związanej z wszechobecnością social mediów. Warto zaznaczyć, że scenariusz oparty jest na osobistych doświadczeniach obecnie 34-letniego reżysera, który wspomnienia walki z narkomanią utrwalił w postaci Rue. Levinson chce przede wszystkim uchwycić niepokój czy raczej lęk towarzyszący niegdyś jemu samemu, a teraz jego bohaterom (w języku angielskim stan ten określa się szerszym znaczeniowo słowem anxiety). Forma ma wzmacniać przekaz: stąd przelewające się przez ekran feerie kontrastujących ze sobą barw i sceny utrzymane w klimacie epileptycznego, voyeurystycznego teledysku, inspirowanego bardziej twórczością Gaspara Noé albo Nicolasa Refna niż nastrojowego Xaviera Dolana. Efekt, choć często teatralny i ocierający się o fasadowość, pozostaje jakimś cudem szczery i przejmujący. To właśnie owa elektryzująca bezpośredniość oraz brak nachalnego dydaktyzmu tak przytłaczają.
Nie dziwi mnie, że filmowi zarzuca się nadużycia czy wręcz promowanie treści dotychczas przeznaczonych dla dorosłych; ale denerwuję się, czytając, że obraz świata nastolatków jest przejaskrawiony. Bo jeśli „Euforia” ma przełamywać jakieś tabu, to tylko te obecne w postrzeganiu pewnych spraw przez telewizję, której docelowym widzem jest przedstawiciel pokolenia X lub Y. Po obejrzeniu ostatniego odcinka można dojść zresztą do wniosku, że postawienie w centrum bohaterów w wieku licealnym może być jedną z kolejnych atrap, a serial wbrew pozorom więcej niż o nastolatkach mówi o ich rodzicach, którzy do takiego stanu rzeczy doprowadzili. Wydaje mi się, że znakomicie ujęła ową kwestię sama Zendaya, stwierdzając w jednym z wywiadów:
Myślę, że serial jest szokujący, jeśli nie dotyczy twojego doświadczenia. To, że tobie nie przytrafiły się podobne rzeczy, nie oznacza, że one się nie dzieją każdego dnia, cały czas. Tylko niektórzy ludzie będą w stanie zrozumieć tę historię nieco głębiej od innych. Kto będzie potrzebował w niej dostrzec coś więcej, dostrzeże.
Nie bez znaczenia pozostaje lekko przekorny tytuł – euforia, jako stan niezwykle intensywny, ale też krótkotrwały, balansuje na cienkiej na granicy oddzielającej ją od depresji, paniki i lęków. Stan, który sam w sobie może stać się szkodliwym uzależnieniem. To trafna metafora serialu.
Twórcy nie pozostawiają jednak widzów bez nadziei; nie bez powodu w pewnym momencie z ust psychiatry Rue padają słowa: „bad times still happen in a good ones”, które można potraktować jako motto dodające wiary. Podobną funkcję pełnią słowa wiersza Dylana Thomasa „Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy”, pośrednio przywoływane w piosence Zendayi i zespołu Labrints, która rozbrzmiewa w sekwencji swoistego danse macabre kończącego sezon. Pierwszy sezon dał nam gwałtowne zanurzenie w nurcie dobrej nocy – być może zapowiedziany już sezon drugi przyniesie oczyszczenie.
„Euforia” („Euphoria”)
twórca: Sam Levinson
sezon 1
HBO