Archiwum
23.12.2017

Gotowi na więcej. 2017 w płytach

Filip Szałasek
Muzyka

10. Rosa Vertov, „Who Would Have Thought” (Crunchy Human Children)

Sedno brzmienia stołecznego girlsbandu wyklarował Krzysiek Kwiatkowski z Trzech Szóstek. Potwierdzam i dodaję oczywistość: z „Who Would Have Thought” trzeba zetknąć się latem. Jeśli jeszcze nie znacie, proszę uzbroić się w cierpliwość. Poświecę przykładem. Zacząłem w czerwcu na gdańskim Zaroślaku, upewniając się na przystanku, że autobus przyjedzie na tyle późno, że trzeba iść. Szedłem więc Brzegami, mijając cmentarze Salwator Nowy i Żydowski, do podnóża Cienistej i pod górę. Po drodze można skręcić w lewo, na Szaniec Jezuicki, albo w prawo – na schowane wśród mirabelek garaże (to te kwadraciki trochę na prawo od centrum). Żółte śliweczki leżą tam gęsto na starych, poszczerbionych schodach i prażą się w słońcu. Ugniatane nogami pnących się pod górę tubylców, pachną z dnia na dzień coraz mocniej. Za dzieciaka podjeżdżałem pod Cienistą na BMX-ie, którego dostałem na komunię. Mój kumpel na góralu wypił na dole dwa litry napoju gruszkowego. Na górze rzygał jak wariat, a ja prawie umarłem ze śmiechu, jedynego, jaki znałem wówczas. Do tego, o którym śpiewa Olga Gniadzik w „No Reason Ever Was Given”, dorosnę za kilka lat.

 

 

9. Kara-Lis Coverdale, „Grafts” (Boomkat Editions)

Chciałem umieścić na tym miejscu, zanim jeszcze lista na dobre się zaczęła, „Dialectic of Ignorance” Pontiac. Stworzyłoby mi to okazję do wzmianki o jednym z moich ulubionych seriali mijającego roku, czyli o „American Vandal”, fascynującej opowieści o śledztwie mającym na celu wyjaśnienie, kto TAK NAPRAWDĘ wysprejował 27 fiutów na 27 samochodach nauczycieli lokalnego liceum. Pontiac opiewają swoim nowym albumem – świetnym, o wiele bardziej porywającym od powrotów Ride i Slowdive – sytuację, gdy idzie się ze śpiochem w oku do budy z zaskorupiałą od spermy chusteczką w+ kieszeni niepranej od tygodnia bluzy. Lista płyt roku to jednak poważna sprawa, dlatego też lepiej wspomnieć o kolejnym znakomitym nagraniu Kary-Lis Coverdale.

Współpracowniczka Tima Heckera i How to Dress Well kontynuuje ścieżkę rozpoczętą dwa lata temu na „Aftertouches”. Na pierwszy rzut oka „Grafts” nie zapowiadają ewolucji, raczej tak zwaną woltę stylistyczną. Pomimo całkowitej zmiany instrumentarium i konwencji nie da się jednak zapomnieć o subtelności. W odróżnieniu od długogrających albumów Kanadyjki nowa EP-ka to eksperymentalna neoklasyka oprowadzająca słuchacza po przestrzeni odsłuchu za pomocą panoramicznych aranżacji. Kolejne fragmenty układanki przychodzą to z lewa, to z prawa, to spod siatki już umocowanych dźwięków. Poszczególne gesty śledzi się uchem, akomodując je do całości, obwodząc dźwięki jak kształty. Brzmi skromnie, ale obstawiam, że to najbardziej przemyślane 20 minut tego roku, do tego stopnia, że aż świetnie się przy nich myśli.

 

 

8. Brian Eno, „Reflection / Sisters” (Generative Music)

Po tym, jak przez media muzyczne przetoczył się hype na „Only Once Away My Son” – więcej wartym jako wydarzenie medialne niż muzyka – mało kto już chyba pamięta, że Eno opublikował na początku roku ambientowy wariant „The Life of Pablo”. „Reflection” to z jednej strony zwyczajne wydawnictwo płytowe, skończone i ujęte w ramy albumu, który można sobie kupić, postawić na półce, włączyć od czasu do czasu. Zarazem jednak jest ta płyta także rezultatem pracy z aplikacją dedykowaną iTunes, dzięki której można w sposób losowy generować nieskończenie wiele wersji „Reflection”. Po jesiennym updejcie apkę wyposażono w timer, co sugeruje jej przynależność do szeregu programów ułatwiających zasypianie – od White Noise Generator po Ambio. Album nie jest więc dziełem Eno, nie w ścisłym rozumieniu tego słowa. Jego autorstwu można przypisać pojedyncze dźwięki, ale ich korelacje są już w pełni aleatoryczne.

Tym, którzy kupili aplikację „Reflection” podczas tymczasowej zwyżki cen, jaką pociągnął za sobą Brexit, Eno podarował w pakiecie „Sisters” – jeszcze jedną próbkę możliwości algorytmu. Ocenianie tych dwóch płyt, przedłożenie jednej ponad drugą jest absurdalne tak samo, jak absurdalne wydawały się współczesnym Erika Satie jego „Gymnopédies”. Ten trop zdaje się potwierdzać Eno, pisząc o swoich czterech nieskończonych czy też, jak je nazywa, generatywnych kompozycjach, że „są jak siostry: charaktery podobne, ale różne osobowości”. O pracach Satiego Wikipedia we wszystkich językach mówi mniej więcej to samo – że wszystkie trzy podzielają temat i strukturę, diametralnie różniąc się od siebie. „Reflection” i „Sisters” to ćwiczenie intelektualne, które potwierdza, że Eno przeżywa drugi renesans swojej twórczości i jest przy okazji kojące.

 

7. Chelsea Wolfe, „Hiss Spun” (Sargent House)

Warto ściągnąć obwolutę z „Zapachu mężczyzny” Agnety Pleijel wydanego parę miesięcy temu przez Karakter. Pod spodem jest złota okładka. Białe litery na tle szlachetnego metaliku przywodzą na myśl „Take Me Apart” Keleli. Chciałbym, żeby ten perfekcyjny album, pełen godności i muzycznej kultury, był moim ulubionym wydawnictwem popowym roku 2017. Niestety, ale od Keleli odstręcza mnie to, że jako pierwsze na myśl o niej nasuwa się słowo „dojrzałość”, które tak sobie upodobali recenzenci marzący tylko o tym, by móc możliwie prędko przestać pisać. A ja uważam – co poradzę – że trudniej niż dorosnąć, jest wytatuować sobie na dupie tytuł własnej płyty.

Chelsea Wolfe potrzebowała trzech albo i czterech ze swoich dotychczasowych siedmiu albumów oraz pomocy trzech królów (Troy Van Leeuwen, Kurt Ballou, Ben Chisholm), by przekroczyć barierę zachowawczości i – przy okazji bądź w konsekwencji – także linię demarkacyjną między gotyckim folkiem a sludge popem. Wątpliwości, jakie w metalówie (rockistce) musiał budzić flirt z tandetnym dramatyzmem, bezpowrotnie się rozwiały. Znacie tę historię. Mentorskie trio należy poszerzyć o Jess Gowrie i osobno podkreślić jej zasługi. Zrobiła dla Wolfe to samo, co Zosia Jakubowska dla Rosy Vertov. To właśnie dzięki ich dyscyplinującym perkusjom żadna z dwóch płyt, o których mowa, nie rozchodzi się w szwach.

Piosenka otwierająca „Hiss Spun” przenosi do początku dekady, kiedy to Del Rey (R.I.P., kochana) siedziała między dwoma tygrysami w Kaplicy Sykstyńskiej. Z kolei „Twin Faun” – potężny singiel w duchu złotych lat Crystal Castles, Death Grips i Evanescence… Ale stop. Nie rozróżniajmy na tytuły, bo to album, a nie zbiór piosenek. Na „Hiss Spun” panuje wyolbrzymiony i pełen użalania się nad sobą ból, który tak wspaniale podjudza się, pijąc w samotności. To album, który powinno się włączać dopiero wtedy, gdy potykamy się o próg własnej kuchni, szukając wina niedopitego miesiąc temu i śmieszy nas to do tego stopnia, że – a chuj tam, najwyżej – idziemy w miasto przekonani, iż kogoś czeka sromotny wpierdol. Oby nas samych.

 

 

6. Secret Pyramid, „Two Shadows Collide” (Ba Da Bing Records)

„Two Shadows Collide” wyczekiwany sequel posągowych „Movements of the Night”, poprzedzony dwoma zaledwie przyzwoitymi wprawkami – mógłby spokojnie trafić na miejsce pierwsze albo drugie w tegorocznym podsumowaniu. Oszczędzam jednak najwyższe lokaty, bo Secret Pyramid to nie jest projekt, który ma się ochotę eksponować. Chciałoby się raczej, żeby pozostał jednym z tych cudów wygrzebywanych na Last.fm w nagrodę za milionowego scrobble’a. Przed „Two Shadows Collide” warto przyswoić prolog w postaci osobnej, prawie półgodzinnej kompozycji, którą znajdziecie tutaj. Interdyscyplinarny rozmach Amira Abbeya zahacza o rzeźby dźwiękowe, muzykę współczesną (György Ligeti) i filmową (Angelo Badalamenti), archeologię mediów muzycznych (elektrofony Martenota, czyli wariacja na temat skonstruowanego parę lat wcześniej thereminu), a nawet o malarstwo. I gdybym miał szukać obrazu, który najpełniej chwyta sedno nowej pracy vancouverczyka byłyby to może pejzaże (i ludzie) Joaquína Sorolli, ponieważ wydają się narastać dokładnie tak jak melodia w „Collide”, przesuniętym na sam koniec sercu płyty.

 

 

5. Radosław Kurzeja, „Noce” (BDTA)

Umieszczam ten album pośrodku zestawienia, bo jego fundamentalną cechą jest wahanie. Być może w ogóle nie powinien się tu znaleźć, a jednak jest w prymitywnej muzyce Kurzei jakaś diabelska energia, której nie znalazłem w tym roku – a może i latach poprzednich – nigdzie indziej. „Energia” to zresztą nie jest szczęśliwe słowo, bo „Noce” zasilają, owszem, ale takie rejony, które może powinny trwać w uśpieniu. Sam Kurzeja jak gdyby nie potrafił zdecydować, czy podążać w stronę wyznaczoną przez nostalgiczne sample z siebie samego, gdy był tylim szkrabem, czy może raczej przeciwnie – w mroczny, napędzany głodem amok trawiący jakichś ludzi w futrach podczas morderczej wspinaczki przez śniegi rodem z „Gór szaleństwa” Lovecrafta. Może zresztą – i tu tkwi klucz do czytania tej płyty – nie są to wcale rzeczywistości odrębne, a to, że jako dzieci lubimy fantastyczne światy, wynika po prostu stąd, iż czujemy się nni od dorosłych, rzuceni w ich dziwne uniwersum przez niepojętą anonimową siłę, jak Guliwer, John Carter, Sindbad i reszta.

 

 

4. Forest Swords, „Compassion” (Ninja Tune)

Jest wiele powodów, dla których nie jestem zadowolony ze swojej sympatii dla „Rite of the End” Stefana Wesołowskiego. Przede wszystkim nominacja do Paszportu „Polityki”. Przez wzgląd na skład typującego gremium zawsze traktowałem tę nagrodę jako sygnał ostrzegawczy, a nie zachętę. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Na „Rite of the End” Wesołowski jest Midasem tandety. Czego się tknie – od tropów bałkańskich, przez wątki holokaustowe, aż do post-rocka – ukazuje się słuchaczowi ze swojej najbardziej populistycznej strony. Trawiony nieuleczalną jacaszkozą Wesołowski pozostawia tylko minimalny margines swobody, w którym ma szansę się wyżyć słuchacz poszukujący wzruszeń klasy S. Na tym skrawku przestrzeni wyobrażam sobie hitowy serial o obozach koncentracyjnych – rzecz na przecięciu „Prison Break”, „Breaking Bad” i „Orange is the New Black”. Jednak efekciarstwo „Rite of the End” tu nie wystarczy. Dla funkcjonowania tego serialu niezbędne byłoby wykupienie praw do „Compassion”.

Tylko Matthew Barnes nagrał w tym roku album kompletny pod względem zrównoważenia proporcji między poligeniczną fakturą (organiczne instrumentarium + onomatopeje + sampling), harmonią i IDM-owymi aranżacjami. Można tej pyty słuchać w nieskończoność, lekko przesuwając perspektywę przed każdą sesją. W poniedziałek słuchać jako muzyki tła, we wtorek jako zbioru futurystycznych bangerów, w środę Forest Swords gra w przestrzeni wystawienniczej i jest to w sumie sound art, w czwartek zadumać się nad tym, że Barnes jako jedyny wyszedł cało ze śmierci witch house’u, w piątek odkryjemy depresyjną stronę albumu, zaś w weekend siadamy z przyjaciółmi i gramy w audiofili-dekadentów („– Ty, pa, jaki teraz dźwięk to był!” „– No, jakaś taka czerwona wstęga.” „– Czeka, następny idzie.”). W roli głównej typowy kamień. Sprawdził się w „Skazanych na Shawshank”, teraz cieszy oko na okładce „Compassion”.

 

 

3. Mount Eerie, „A Crow Looked at Me” (P.W. Elverum & Sun)

W drugiej dekadzie XXI wieku liczą się tylko płyty, które są w pierwszej chwili niezrozumiałe. Zbyt gęste, ekstremalne, pornograficzne. Jeszcze tylko one zgłaszają sprzeciw wobec coraz wyraźniejszego jedynowładztwa subiektywizmu, wobec emancypacji pojedynczych odbiorców et cetera. Jeszcze tylko one podtrzymują iluzję, że nasze czasy mają jakiegoś ducha, który domaga  się obleczenia w formę, a zatem jesteśmy całością, a nie 7 miliardami zatomizowanych cząstek. Pierwsze zetknięcie z tymi instant classics – płytami wielkimi już na etapie zapowiadających je twittów – nie pozostawia złudzeń: do recenzji trzeba będzie zaprząc pół redakcji, bo jednostka nie ogarnie (przynajmniej nie na czas) mnogości intencji i kontekstów.

Kompozycyjne i producenckie behemoty są emblematami zarówno dążeń konserwatywnych, jak i postępowych. Owszem, z jednej zachłannie obmacując wszelkie przyzwyczajenia, by znaleźć ich najbardziej łamliwy punkt, postępują na wzór awangard. Z drugiej jednak – przyczyniają się do restauracji rankingów, które są niczym innym, jak ilustracją typowego dla autorytaryzmów myślenia hierarchicznego. Jedyne, co się dziś liczy, to płyty, które nie zostały nagrane dla ludzi, na przekór ich zdolnościom poznawczym, regularnie osłabianym przez feed.

W związku z tym na słuchanie takich projektów, jak Mount Eerie nie ma czasu. Kto w XXI wieku godzinami ślęczy nad płytą folkową, sam siebie strąca do poziomu chronologicznego dzikusa (© Bauman), który z wiernością Piętaszka podążył za niewłaściwą odnogą czasu. Phil Elverum nie jest lukratywną inwestycją. Durnia, który napisałby o „A Crow Looked at Me” wyczerpującą recenzję w mainstreamowych mediach, należałoby wywalić na zbity pysk za sabotowanie klikalności. Jeśli Elverumowi udało się raz jeszcze zaistnieć, czyli, mówiąc wprost, utrzymać przy życiu medialnym, to tylko dlatego, że jego żona pożegnała się z życiem biologicznym. O tej ironii losu pisałem obszernie w kwietniu. Teraz, po upływie półrocza, ta oskarżycielska diagnoza, tylko zyskuje na sile. Jesteśmy chorzy, jak Sun, a Bóg, jeśli istnieje, ma bekę z crowdfundingu.

 

 

2. 1988, „Gruda” (Latarnia)

Nowy Noon jest obojętny na uroki Warszawy. Nie pociągają go sample wokalne ze starych przewodników. Słusznie, to rzeczy, które już nie działają. Kto wierzy w stolicę, niech pierwszy wróci do „Szprycera”, a tym, co tęsknią za starym Noonem – sorry, gdy powstawała „Gruda”, akurat masterował płytę nominowaną do Paszportów „Polityki” w kategorii Muzyka popularna. Tak zwane „muzyczne patenty” w ogóle nie mają tu większego zastosowania. Ilekroć słucham „Grudy”, tylekroć mam przed oczami „Wszystkie nieprzespane noce” i na odwrót: do filmu Marczaka wracam, nie słysząc jego – skądinąd niezłej – ścieżki dźwiękowej, tylko „Grudę”. Oba te obrazy, muzyczny i filmowy, niebywałą klarowność narracji zawdzięczają równouprawnieniu elementów bełkotliwych. U 1988 będą to choćby krótkie wstawki Piernikowskiego („Ej, co masz?” w 2’47” „Szczecina” rozbija bank), u Marczaka – na przykład scena bójki Krzyśka i Michała z metalami.

Złożenie odpowiedzialności za spójność w ręce sytuacji i postaci, które są co najmniej niejasne, dobrze znamy z „Nieustających wakacji” Jarmuscha. Nie wiem, jakimi ścieżkami biegła wyobraźnia Piotra Strzemiecznego, gdy w recenzji na łamach Noisey pakował „Grudę” między thrillery, horrory, depresje blokowisk, a potem zalecał obcowanie z nią w klubie z powodu „świateł, dymiarki i tłumu”. O wiele trafniej czyta 1988 – nie tylko płytę, o której mowa, ale cały projekt – Jakub Knera, przypominając, że Jankowiak to artysta o bogatym dorobku i, co być może ważniejsze, ambiwalentnym stosunku do swojej macierzystej konwencji. Na temat hip-hopu młodszy z Synów „ironizował, wycinał najbardziej oczywiste partie, żeby przyglądać się temu gatunkowi z boku”. No właśnie, „Gruda” to pastisz nie tylko rozwiązań stricte muzycznych, ale i tematu samotności, która zawsze wydawała mi się jednym z newralgicznych punktów hip-hopu. Nie czas i miejsce na rozwijanie tej kwestii, ale następnego bata spalcie bez ziomków. Zobaczycie.

 

 

1. Laurel Halo, „Dust” (Hyberdub)

Im dalej w XXI wiek, tym bardziej ryzykowne staje się pytanie o autentyczność. Kto wciąż uparcie się jej domaga, rezygnuje ze stołu suto zastawionego symulakrami – tradycyjnymi, fusion, exotique. Fantomy tak dalece wyprzedziły już prawdę, jeśli chodzi o zaspokajanie emocjonalnych potrzeb, że rozwiewając je, nie dotrzemy do upragnionej aury bądź esencji. Odkryjemy co najwyżej, że ewoluowaliśmy wraz z symulakrycznym światem i pod warstwą widm oczekują bodźce prymitywne, dobre dla niezgrabiasza sprzed wojen światowych, sprzed komputeryzacji i traum.

Nasza percepcja wcale nie jest zapóźniona w stosunku do rzekomo przeładowujących ją rzeczywistości wirtualnej oraz rozszerzonej. Przeciwnie: jesteśmy gotowi na więcej. Rozwój technologii obiecuje wiele, a my reagujemy poszerzaniem pola percepcji na same zapowiedzi rewolucji. Bodaj pierwszy raz w dziejach kolektywna świadomość wyprzedza naukę. Tyle że przełom nie nadchodzi. Wciąż nie dzielimy świata z AI; AR działa głównie na Snapchacie; z VR korzystają raczej coache niż marzyciele.

„Dust” to dopełnienie przemyśleń, jakie nasuwa „Ex Machina”, „Ghost in the Shell”, nowy „Blade Runner” czy „Black Mirror”. Ma rację Thea Ballard, pisząc w podsumowaniu rocznym Pitchforka, że Laurel Halo „wyrywa się z orbity zakreślanej przez popowe epicentra ku punktowi sąsiadującemu z chaosem”. „Dust” jest albumem popowym, tak, a w konsekwencji opowiada o zmysłach i pamięci. Tyle że Halo, stojącej na ramionach gigantów, takich jak Thom Yorke (od którego zapożycza zwłaszcza poetykę tekstów, vide powalające „Jelly” i „Syzygy”) czy Daniel Lopatin (tutaj w roli luminarza estetyki postinternetowej), udaje się pop podciągnąć do wyżej wspomnianych wymogów ponowoczesności. Najkrócej można by „Dust” podsumować jako „Kid A” po updejcie.