Archiwum
23.01.2019

Gość w dom

Anna Adamowicz
Sztuka

Z czym zostaje artysta wizualny, jeżeli sam siebie, z etycznych względów, pozbawia głównego narzędzia swojej pracy – widzenia? Wszak przez lata edukacji uczony jest tego, jak patrzeć i widzieć, a następnie jak za pomocą obrazu przenosić to, co zobaczył, na medium, w którym się specjalizuje. Szwajcarski artysta Andrea Marioni, którego wystawę „Ekonization: Hello My Friend” możemy oglądać obecnie w poznańskiej Galerii Miejskiej Arsenał, zdaje się doskonale rozumieć myśl filozofki Donny Haraway, która przestrzega nas o tym, że nasze oko nie jest niewinne, a jego używanie sytuuje naszą wiedzę w konkretnym, uprzywilejowanym miejscu. Z tego powodu w swojej relacji z nieformalnego obozu dla uchodźców Eko w greckiej miejscowości Polykastro Marioni świadomie odrzuca media takie jak film i fotografia, aby skonfrontować nas – widzki i widzów wystawy – z projektem raczej etnograficznym (w pozytywnym, zaangażowanym znaczeniu) niż artystycznym.

Głównym powodem, dla jakiego Marioni rezygnuje z obrazu w swojej opowieści o tym miejscu i zamieszkujących go ludziach, jest przekonanie o estetyzacji i pornografizacji cierpienia ubóstwa, które prowadzić może do zobojętnienia, „wizualnego uprzedmiotowienia kategorii »uchodźców«, konsekwentnie utrwalając ich percepcję jako odmiennej grupy ludzkich istot”. Faktycznie, my również powinnyśmy zadać sobie pytanie, jak i czy w ogóle „działają na nas” kolejne zdjęcie, kolejny film i obraz przedstawiający osoby uciekające ze swoich krajów przed wojną. Istnieje niebezpieczeństwo, że po którymś razie nasze oczy i umysły nie dostrzegą już poszczególnych ludzi i ich historii, ale jedną, bezpodmiotową grupę, w której każdy wygląda tak samo i reprezentuje ten sam typ doświadczenia.

Dlatego też artysta – niemal jak przykładowy etnograf – decyduje się na tekst. Wystawa ta przesycona jest tekstem, napisami, a jej nieodłączną część stanowi dziennik, który Marioni prowadził podczas swojego pobytu w obozie Eko (polskie tłumaczenie w przygotowaniu). Nie bez przyczyny używam metafory etnografii. Marioni niejako przypadkowo trafia do miejsca, które kompletnie różni się od jego codziennych przywilejów – i zostaje w nim na jakiś czas. Dziennik, adekwatnie do ery cyfrowej, w której żyjemy, rozpoczął się od publikowania wpisów na Facebooku, staje się dla nas świadectwem codzienności i podobnie jak u pierwszych (i kolejnych) etnografów i etnografek, spojrzeniem artysty w głąb własnych przeżyć, analizą i rekonstrukcją swoich dotychczasowych wyobrażeń. W zderzeniu z codziennymi problemami, głównie ludzi, do których przyjechał, ale również własnymi, weryfikuje swoją wiedzę na temat przeszłości – tego, co zdarzyło się w Europie podczas drugiej wojny światowej, ale również przyszłości – obserwując życie osób pozostawionych samymi sobie, przewiduje, jak „cywilizacja zachodnia” poradzi sobie, gdy nadejdzie przepowiadana przez polityków, futurologów i jasnowidzów Apokalipsa. Poczucie to jest wzmacniane poprzez obecność wyciętych przez artystę z płyt i pomalowanych jakby dziecięcą kreską postaci, którym nie nadano twarzy, zamiast nich pozostawiając dziurę przywołującą skojarzenia o znanych nam dobrze zabawach, podczas których osoba fotografowana wkłada swoją głowę w przygotowany „stand” symbolizujący jakąś osobę i na czas robienia zdjęcia przyjmuje jej tożsamość. Frywolność takiej zabawy uświadamiamy sobie dopiero, kiedy pomyślimy o tym, jak i w kogo zamienilibyśmy się, gdyby do wykonania zdjęcia użyć ustawionych przez Marioniego manekinów.

Zestawiając dziennik z innymi przedmiotami pokazanymi na wystawie, których zasadniczą funkcją jest przekazanie informacji w postaci tekstu, rysuje się, a właściwie pisze przed nami gorzka wersja współczesności. W wersji tej słowa nabierają charakteru ironicznego, a jeśli pozbawić by je kontekstu – cynicznego. Na wystawę wchodzi się przez dziurę w płocie, zaraz za którą na sznurach, takich jak na pranie, powieszone są koszulki przesyłane do obozów w paczkach z pomocą humanitarną z krajów zachodnich. Jak pisze kuratorka Elisa Rusca w tekście do wystawy, napisy na tych koszulkach stanowią „dziwny zbiór sloganów, noszonych przez mieszkańców Eko, w większości nieświadomych tego, co oznaczają”. Znajdziemy na nich hasła znane nam z różnorakich popkulturowo-motywacyjnych frazesów: be fast or be last (bądź szybki, aby nie być ostatnim), if in doubt… shout! (w razie wątpliwości… krzycz!), smile! (uśmiechnij się!), f..ck y’all (pieprzyć was wszystkich) i inne tego typu, raczej niemodne już w tej części świata nadruki.

Uzasadnione braki wizualne są na wystawie Marioniego wypełniane jednoznaczną materialnością. Zgaszone, szarawe kolory makatek i koców z nadrukiem UNHCR (ONZ-owski urząd Wysokiego komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw uchodźców), z których konstruowane są obozowe namioty i miejsca odpoczynku, kontrastują z łańcuchami jaskrawych lampek choinkowych na baterie, dającymi jedyne światło w odciętym od infrastruktury obozie. Metalowe płoty i przenośne toalety znajdujące się na wystawie mają za zadanie przybliżyć widzkom i widzom „klimat” obozowej infrastruktury. Obóz Eko powstał spontanicznie, w okolicy plaży, przy stacji benzynowej o tej samej nazwie i autostradzie prowadzącej na północ Europy. Kto podróżował samochodem po europejskich autostradach, zna uczucie tymczasowości, którego doświadcza się podczas postoju na stacji benzynowej. Marioni w swoim dzienniku słusznie zauważa, że jest w tym miejscu na chwilę, wyjeżdżając stamtąd, będzie musiał zastanowić się, dokąd tak naprawdę wraca.

Z punktu widzenia materialistycznego warto zastanowić się nad faktem, że to właśnie ropa naftowa stanowi bogactwo, o które toczą się wojny, wypychające następnie mieszkańców w trudną i niechcianą podróż-ucieczkę. Istoty ludzkie zostają niejako przehandlowane na materiał, dzięki któremu reszta świata może się rozwijać i nie musi dzielić się uzyskanym dzięki niemu dobrostanem. Jeżeli wystawa Marioniego istotnie w jakimś stopniu odzwierciedla sytuację tego konkretnego obozu, to my jako widzowie nie jesteśmy w stanie nie zauważyć towarzyszącej jej od samego początku do końca gorzkiej ironii. Tym bardziej realnej, że pozbawionej zapośredniczonej w fotografiach czy filmie reprezentacji, a uderzającej nas swoją szczegółowo dopracowaną dosłownością materii.

Grecja jest krajem, w którym od kilku lat powstało bardzo wiele obozów dla uchodźców, zarówno formalnych, usytuowanych najczęściej w dawnych koszarach wojskowych (podobnie rzecz ma się w Polsce), pod nadzorem Frontexu, jak i bardziej oddolnych, prowadzonych przez niezależnych wolontariuszy i wolontariuszki, funkcjonujących dzięki wsparciu niektórych organizacji pozarządowych, w mniejszym stopniu uzależnionych od decyzji politycznych. Użyty w tytule wystawy neologizm „ekonization” jest połączeniem komercyjnej nazwy stacji benzynowej Eko oraz słowa „kolonizacja”. Nie sposób jednak uniknąć skojarzenia słowa „eko” z greckim oryginałem oiko, oznaczającym „dom”. Czy zatem w tym konkretnym przypadku możemy mówić o (u)domowieniu lub (za)domowieniu się w tym skleconym naprędce obozie? W tekście kuratorskim przeczytamy, że „Andrea Marioni zaprasza nas, abyśmy dali się »skolonizować« poprzez obiekty i odniesienia zaczerpnięte z rzeczywistości”. Stworzone na wystawie atmosfera, faktura i kolory koców, narzut, światełka, toi-toie, płot, metalowe pręty, koszulki i wreszcie tekturowe postacie, których twarzy nie znamy, stają się nam w jakiś sposób bliskie i domowe. I to jest chyba najmocniejsze doznanie w całym tym nie-do-końca artystycznym przeżyciu.

 

Andrea Marioni, „Ekonization: Hello My Friend
kuratorka: Elisa Rusca
Poznań, Galeria Miejska Arsenał
11.01–3.03.2019

fot. Natalia Pakuła