Anna Dziewit-Meller w najnowszej powieści „Góra Tajget” zabiera czytelnika nie tylko do mrocznych zakątków umysłu rodzica, który w dzień i podczas bezsennych nocy niepokoi się o swoje dziecko, ale również, a może przede wszystkim, do czasów, gdy śmierć dzieci była powszechna, mało tego – była uprawomocniona.
Pisarka zajęła się akcją T4, czyli programem realizowanym w III Rzeszy (i na obszarach do niej wcielonych), który polegał na „eliminacji życia niewartego życia”. W eufemizmie tym chodziło o to, aby zabijać osoby, które ze względu na różne choroby (jak schizofrenia albo padaczka) nie mogłyby pracować dla Hitlera. Przed II wojną było to między innymi preludium Zagłady, a w jej trakcie – jeden z modułów masowych mordów. Z góry trupków, najczęściej zapomnianych przez Wielkie Narracje, Dziewit-Meller wybiera kilkoro i snuje ich historie, które koncentrują się wokół śląskiego szpitala psychiatrycznego.
Pierwszym bohaterem jest Sebastian Kowalik, który niemal jak kamerdyner wpuszcza nas do świata opisywanego przez autorkę „Disko”. Sebastian najprawdopodobniej ma spełniać też funkcję łącznika między eutanazyjnymi harcami nazistów a współczesnymi czytelnikami, zwłaszcza tymi, którzy są rodzicami, co oczywiście wzmacnia przekaz. Sebastian jest również paranoikiem: „Zamyka za sobą drzwi, jakby zaklejał pszczelim woskiem wejście do ula, by nie wpuścić nikogo na świat i by świata nie wpuszczać do środka. Zanim wyjdzie, stoi zawsze nad kołyską, gdzie cicho posapuje dziewczynka ochrzczona dwojgiem imion Małgorzata Janina […]. Wzdycha i wychodzi na świat. Zatykając szczelnie pozostawiony po sobie otwór”. Sebastian w przyszłości pewnie stanie się takim ojcem, który będzie obwąchiwać Gosię, czy aby nie pali fajek z rówieśnikami, w tym celu będzie też sprawdzać plecak, a jej nastoletnich absztyfikantów spławiać złowrogim wzrokiem. Ale jeszcze nie teraz, teraz martwi się tym, by dziecku nic się nie stało. Tym bardziej gdy dowiaduje się, że w szpitalu, przy którym prowadzi aptekę, zabito w trakcie wojny dwieście dzieciaków, bo lekarze na mocy prawa uznali na przykład, że: „o, hej! Ten wygląda na przygłupa. Wstrzyknąć mu luminal!”. Przerażające, co nie zmienia faktu, że Sebastian jest bohaterem irytującym. Dzięki takiemu zbudowaniu postaci książka Dziewit-Meller nabiera mocy, ale mimo wstrząsającego tematu, pozostaje – nie bójmy się użyć tego słowa – literaturą popularną. Dzięki zabiegom takim jak kreacja irytującego bohatera autorka unika ckliwości i chwała jej za to.
Podobnie wypada opowieść Gertrudy Luben. Jej pierwowzorem stała się Elisabeth Hecker ze szpitala w Lublińcu, która w czasie II wojny światowej była odpowiedzialna za przepisywanie wspomnianego luminalu i podobnych specyfików ku chwale i sile III Rzeszy. Po wojnie uniknęła sądu i spokojnie dożyła starości. Do Luben po wielu, wielu latach przychodzi dziennikarz, by oskarżyć, sponiewierać, powiedzieć, że wie. A tu guzik! Kobieta, emerytowana morderczyni, uwikłana w ochronny spisek byłych nazistów, pokazuje, że nie straszne są jej groźby, ona już swoje przeżyła, poza tym nie traktuje poprzedniej pracy jako specjalnie zbrodniczej, tym bardziej że była wykonywana w granicach rozkazów. Mimo że w tym przypadku Dziewit-Meller Ameryki nie odkrywa, nakreśla Gertrudę z dużym wyczuciem, tworząc szwarccharakter, z którym nie sympatyzujemy (oczywiście), ale też nie potrafimy mu nie ulec. Ta część „Góry Tajget” jest zdecydowanie najlepsza, bo odczuwamy potrzebę ukarania pani doktor, ale jednocześnie nie jesteśmy pewni, czy zza pazuchy nie wyciągnie strzykawki.
Co ciekawe, pisarka nie ogranicza się tylko do spoglądania na problem „z boku”, lecz powołuje do życia małego Ryszarda, którego niemiecki konkubent matki oddaje do wspominanego szpitala w czasie wojny. Robi to, jak można przypuszczać, w celu skutecznego pozbycia się chłopca, stanowiącego dla niego irytujący problem. Przed zastrzykiem jest jednak obserwacja, testy, pseudobadania i eksperymenty. Pisarka pyta także o polski personel, który asystował lekarzom i lekarkom w miejscach takich jak opisywany szpital na Śląsku. Co z nimi? Winni? Niewinni? Przecież wykonywali swoją pracę…
Jedni powiedzą, że Dziewit-Meller nie mówi niczego nowego – ale nowego dla kogo? Dla znawców tematu? Dla zainteresowanych II wojną światową? Dla czytających książki naukowe? Weźmy pod uwagę fakt, który już sygnalizowałem, że „Góra Tajget” to wysokiej klasy pop, trafiający pod strzechy (powieść szaleje na listach bestsellerów!). Według mnie Anna Dziewit-Meller stworzyła książkę nieprzeciętną, bo zwracającą uwagę na problem i podsuwający go tym, którzy, być może, o tym fragmencie wojennej historii nie mieli pojęcia. Co więcej w omawianych opowieściach nic nie jest tylko czarne albo białe – kolory, sympatie, dramaty, to wszystko mieszało się w kotle minionej wojny. Pod tym względem powieść ta męczy i dręczy, jest wręcz niewygodna. Pod powiekami wielu czytelników zapewne zostawi najbrutalniejsze obrazy.
Anna Dziewit-Meller, „Góra Tajget”
Wielka Litera
Warszawa 2016