Największy atut „Nie ma” jest równocześnie słabością tej książki. Subiektywna perspektywa reportażu nie dziwi dzisiaj nikogo. Mariusz Szczygieł wykonał jednak krok dalej, samego siebie obsadzając w roli najważniejszej, choć zwykle ukrytej w toku zsubiektywizowanej narracji, postaci całego zbioru. Rozwinął tak ideę towarzyszącą zwykle dokumentalistom, którzy – za pomocą różnorodnych mediów i różnymi technikami – kadrują portretowaną przez siebie rzeczywistość, ukazując jej obraz takim, jakim sami go widzą. Szczygieł wykorzystał swoich bohaterów, by z ich pomocą opowiedzieć nie tylko o nich, ale też o sobie. Otwartość, z jaką to zrobił, ma szansę skutecznie rozbrajać niebezpieczeństwo ewentualnego buntu części czytelników. Szczerość jest jednak mieczem obosiecznym. Postawa, w której sygnałom naiwności towarzyszy egzaltacja, może w równym stopniu fascynować, co irytować. Autor „Nie ma” swoje podejście wyjaśnił, formułując własną definicję reportażu. Ujął ją w jednym zdaniu, które wyeksponował w osobnym rozdziale książki: „Reportaż to nieumiejętność przeżycia własnego doświadczenia egzystencjalnego za pomocą fikcji”. Zwrot ku autorskiemu „ja” otwiera reportaż na jedną z podstawowych funkcji nowożytnej sztuki, znaną od momentu pojawienia się sygnatury artysty – przechowywanie pamięci o swoim twórcy. Mariuszowi Szczygłowi nieobcy jest lęk przed nieobecnością. Swoim „Nie ma” stwarza dowody własnego istnienia.
Różnorodny tematycznie i stylistycznie kolaż tekstów tworzących tom wyróżniony w zeszłym roku Nagrodą Literacką „Nike” łączy motyw tak uniwersalny, że niemal nieuchwytny. Przecież w każdej opowieści, jeśli tylko będzie kontynuowana wystarczająco długo, pojawi się wątek utraty: braku, odchodzenia i śmierci. W „Nie ma” czasem go jednak… nie ma, a raczej – nie dominuje, pozostając jedynie w sferze niedopowiedzeń i domysłów. Wobec tego najmocniejszym spoiwem całości okazuje się sam autor. Ze szczelin pozostawionych pomiędzy historiami Ewy, która wszystkie sukcesy i porażki swojego życia wpisuje w rubryki Excela; ocalałych z Zagłady sióstr Woźnickich, których twórczość literacka ulega stopniowo zapomnieniu, a książki znikają ze zbiorów bibliotek poddających je „ubytkowaniu”; czy Karola, który urodził się jako Karolina – wyłania się Mariusz Szczygieł. W trakcie lektury można domyślać się, kiedy autor pisze o sobie, poprzez zapośredniczoną narrację wyrażając własne myśli, pragnienia i lęki. Nie zawsze jest to jednak konieczne. Zdarza się bowiem, że reportażysta przejmuje opowieść i mówi o sobie wprost.
Ciągłą, niemal egocentryczną obecność autora oraz kolażowość praktycznie niepowiązanych ze sobą wątków w najnowszej książce Szczygła zauważyć musiała też Agnieszka Lipiec-Wróblewska. Reżyserka pracująca z zespołem Teatru Żydowskiego im. Estery Rachel i Idy Kamińskich tym właśnie cechom „Nie ma” podporządkowała adaptację wybranych reportaży. Dystrybuowane przez internet dokamerowe przedstawienie wykorzystuje środki teatralne i filmowe. Hybrydyczne medium pozwoliło na zaangażowanie Mariusza Szczygła, który osobiście zwraca się do widzów w pierwszej części widowiska. Kontrolując dramaturgię przez zbliżanie się i oddalanie od kamery, opowiada o swojej książce oraz pojawiających się w niej postaciach. Także ta okazja zostaje przez niego wykorzystana, by powiedzieć o sobie. „Pisarz fikcji jest bogiem swoich bohaterów. Ja nie jestem bogiem, ja jestem ich służącym” – zapewnia. Po chwili jednak tłumaczy, że reportaż unieruchamia opisywanych ludzi tak, jak zastygła w bursztyn kropla żywicy przez tysiąclecia przechowuje uwięzione w niej stworzenia. O formie, w jakiej zostaną ukazani, decyduje autor, utrwalający swoich bohaterów – jak ujmuje to w ciętej montażem wypowiedzi Szczygieł – „w pozie, jaka mi się podobała. Którą uznałem, że będzie najlepszą”. W ten sposób „służący” okazuje się współtwórcą, a może nawet kreatorem całości świata przedstawionego, podporządkowującym sobie samemu jego prezentację.
Zatytułowana jego imieniem i nazwiskiem pierwsza część przedstawienia należy do Mariusza Szczygła, który powraca także w kolejnych częściach spektaklu. Pojawia się w nich jedynie na mgnienie oka, w krótkich zbliżeniach i przebitkach montażowych. Jest wówczas poważny, jakby z dystansu przyglądał się zainscenizowanym sytuacjom, ludziom i zdarzeniom, które sam opisał. Milczy, co raczej rzadko zdarza mu się, kiedy występuje publicznie. Czy ludzie, których sportretował w swojej narracji, pozwolili mu na ujawnienie własnej, nieznanej zwykle twarzy? Opowiadana historia stwarza swojego twórcę. Autor widzi, pamięta i opisuje swój świat, rozgrywając przy tym – niemal jak Tadeusz Kantor – teatr własnej pamięci. Niedostępna twórcom scenicznym technika montażu ciekawie wzbogaca autotematyczną wymowę tekstu, która niejako mimochodem pozbawia autonomii opowiadane w nim historie, prezentowane osoby i opisywane zdarzenia.
W pustych przestrzeniach Kawiarni „Nowy Świat”, gdzie Teatr Żydowski wystawiał już wcześniej „Berka” Mai Kleczewskiej, aktorzy inscenizują sceny z „Nie ma”. Dialogi adaptacji rozgrywane są zarówno na poziomie świata przedstawionego, jak i komentującej go narracji. Zawieszenie pomiędzy stwarzanymi sferami poszerza zakres świadomości wykreowanych bohaterów. Przeplatanie zdarzeń komentarzami otwiera horyzont przedstawionego świata. Prezentacje ukazują „wieczne teraz”. Podejmowane działania przypominają zapętlone powroty do tego, co bezpowrotnie minęło, a równocześnie trwa. W adaptacji „Nie ma” nie ma świata. Nie ma ciał. Nie ma akcji. Pozostało tylko wspomnienie i opisująca je myśl, którą próbują oddać słowa. Choć u Lipiec-Wróblewskiej przebłyski istnienia są wyraźniejsze, to rzeczywistość jej spektaklu przypomina nie-świat z teatralnych jednoaktówek Samuela Becketta. Nieco mniej tu rygoru jednoznacznie dokonanego końca, równocześnie jednak przeczucie, że „Nie ma” podobne jest do „Nie ja”, potwierdza się przez styl działań i ton aktorskich wypowiedzi. Szczególnie wyraźnie w krótkim „Intro”, gdzie wykonawcy jednym tchem mówią o zapisanych kartkach, które przechowują „widma osób, strzępki ich historii”.
W teatralnym „Nie ma” widma ludzi niegdyś żyjących, a potem zamienionych w projekcje pamięci, które przefiltrowała literatura, przepuszczone zostały przez pryzmat sceny, ukazując trzy spośród licznych tematów wielowątkowej książki. Historie Ludwiki i Zofii Woźnickich, Jerzego Szczygła i Violi Fischerovej opowiadane są i ukazywane przez dwie aktorki i trzech aktorów Teatru Żydowskiego oraz – dopełniające narrację gestami metaforycznie obrazującymi relacje – tancerki/performerki: Magdalenę Fejdasz i Weronikę Pelczyńską. Powściągliwość Jerzego Walczaka, często występującego w roli wewnętrznego komentatora prowadzonej opowieści, nie wyklucza jego emocjonalnej ekspresji. W części, w której kreuje on postać Jerzego Szczygła, porzuca charakterystyczny dla siebie styl mówienia na jednym oddechu. Światło podkreśla ciepły uśmiech na jego twarzy, który znika w ostatnim ujęciu, zastąpiony przez lęk przemijania. Przebłyski żywej, ludzkiej obecności do swojej gry wprowadza też Małgorzata Majewska, która znakomicie, delikatnymi gestami szkicuje dramat poetki Violi Fischerovej. Inni aktorzy nie mieli okazji, by wykazać się w takim samym stopniu, jak tych dwoje. Jednak Daniel Czacza Antoniewicz, Mariusz Błaszak i Joanna Przybyłowska kreują w „Nie ma” znakomite role – nie tylko w perspektywie sceny, ale też w zbliżeniach. Przybyłowska ukazuje stopniowe popadanie w chorobę psychiczną Zofii Woźnickiej, szczególnie widoczne po samobójstwie siostry bliźniaczki. Śmierć przenosi Ludmiłę na drugą stronę frontowej witryny Kawiarni „Nowy Świat”. Majewska, chodząc po niskim parapecie od strony ulicy, na której pojawiają się przypadkowi przechodnie, nieprzerwanie towarzyszy siostrze kontynuującej swoją opowieść. Nadal są razem, choć jedna nie żyje: dzieli je tylko krucha, przejrzysta szyba.
Agnieszka Lipiec-Wróblewska naszkicowała to, czego nie ma. Wspomnienia rysują cienie obecności minionego świata i zamieszkujących go osób, ale też odbijają obraz tych, którzy go utrwalają. Żyjącym towarzyszy dojmujące poczucie straty.Wyleczy je niepamięć. Czy warto się jej strzec? Kto przechowa wspomnienia o nas? Mariusz Szczygieł zasugerował swojemu ojcu, że Internet, który wszystko pamięta, będzie zawsze. Rozumiem, dlaczego pisarz-reportażysta ufnie chwyta się myśli, że serwery nie będą „ubytkować” przestarzałych i niepotrzebnych danych. Internetowa adaptacja „Nie ma” może podtrzymywać jego nadzieję, będąc kolejnym sposobem na przechowanie pamięci o nim i o jego bohaterach. A także o teatrze, który od pół roku nie istnieje w sposób znany przed wybuchem pandemii. Choć niektóre sceny zostały otwarte już w czerwcu, życie na nich zaledwie się tli. Udostępniane spektakle dokamerowe to jeden ze sposobów, w jaki polskie teatry próbują przetrwać największy kryzys w swojej powojennej historii. Z pewnością nie wyjdą z niego bez szwanku. „Nie ma” nie zastąpi doświadczenia teatralnego, ale częściowo wypełnia jego brak. Agnieszka Lipiec-Wróblewska zrealizowała ciekawe, minimalistyczne widowisko filmowe, którego bohater wyłania się ze skrawków opowiadanych historii. Dobrze, że zrealizowane zostało akurat przez Teatr Żydowski, którego artyści wiedzą szczególnie dużo o nieobecności, pamięci i zapominaniu.
Mariusz Szczygieł, „Nie ma”
reżyseria: Agnieszka Lipiec-Wróblewska
scenariusz: Agnieszka Lipiec-Wróblewska, Agnieszka Zawadowska
scenografia: Agnieszka Zawadowska
choreografia: Magdalena Fejdasz, Weronika Pelczyńska
reżyseria światła i zdjęcia: Jacqueline Sobiszewski
opracowanie muzyczne: Janek Miklaszewski
premiera: 21.08.2020
koprodukcja Teatru Żydowskiego i Festiwalu Czterech Kultur w Łodzi