Austriacki muzyk Christian Fennesz, znany przede wszystkim z unikalnego łączenia zgrzytliwej elektroniki, modulowanych brzmień gitarowych i melancholijnej melodyki, powraca z pierwszym od 6 lat całkowicie autorskim i pełnowymiarowym albumem.
Christian Fennesz wiązany jest przede wszystkim ze sceną elektroniczną, co jednak w przypadku tego artysty nie jest wcale przyporządkowaniem oczywistym i bezspornym. Choćby z tego powodu, że Fennesz to głównie gitarzysta i to właśnie gitara jest jego domyślnym i zarazem najbardziej z nim kojarzonym instrumentem. Przyjęta przez Austriaka formuła korzystania z tego instrumentu lokuje go jednak daleko od rockowych mistrzów gryfu, a oplatanie gitarowego brzmienia stricte elektroniczną instrumentacją pozwala wręcz zapomnieć o tym, że na płytach Fennesza to właśnie z gitarą mamy przede wszystkim do czynienia.
Początki twórczości Fennesza nie były jednak tak jednoznaczne. Pierwszy pełnowymiarowy solowy album – „Hotel Paral.lel” wydany w 1997 roku przez austriacką wytwórnię Mego – to jakby artykulacja wielości ścieżek, którymi artysta mógł podążyć na kolejnych płytach. Mógł, lecz jak z perspektywy czasu wiemy – nie podążył. Dlatego niektóre momenty debiutanckiego albumu – w szczególności te, które mocniej są nasycone rytmicznie – zdają się stosunkowo dalekie od tego, co Fennesz prezentował na późniejszych płytach. Decydująca o specyfice „Hotel Paral.lel” różnorodność brzmień i faktur rytmicznych jest jednak bardzo dużą wartością także w aspekcie dokumentacji rozwoju Christiana Fennesza i jego autorskiej poetyki.
Druga płyta („plus forty seven degrees 56′ 37″ minus sixteen degrees 51′ 08″”, wydana przez oficynę Touch w 1999 roku) to już muzyka bliższa temu brzmieniu, które dziś kojarzymy z Fenneszem. Choć początek albumu to jeszcze muzyka bardzo abstrakcyjna i sterylna, to później zawiązuje się tak charakterystyczne dla Austriaka połączenie intensywności i liryzmu, który – paradoksalnie – z ową intensywnością współbrzmi fenomenalnie. Choć Fennesz na tej płycie zaczyna nas oswajać ze swoim konceptem, który w pełni wybrzmi na kolejnym albumie, to jednak nie jest to jeszcze styl w pełni skrystalizowany, o czym świadczy nie tylko fakt wewnętrznego zróżnicowania płyty, ale także i to, że powstała ona w całości na laptopie. Nie jest to więc jeszcze ostateczny coming out Fenneszowej gitary (zarówno akustycznej, jak i elektrycznej).
Ów przełom nastąpił wraz z wydaniem w 2001 roku (ponownie dla Mego) płyty „Endless Summer”. Choć nie ma sensu spierać się o to, czy to najlepszy album Fennesza, to bez wątpienia jest on jego w jego dorobku najważniejszy. W muzyce zawartej na tej płycie po raz pierwszy w sposób tak pełny i czysty wyartykułowany został styl Austriaka, który nie tylko okazał się fascynujący i ożywczy (szczególnie jeśli osadzimy go w kontekście muzyki elektronicznej), ale który stał się dla samego muzyka punktem odniesienia na kolejnych albumach. Po pierwsze, to rzeczona gitara poddawana modulacjom, które bez wielkiego ryzyka błędu lub nadużycia moglibyśmy określić mianem oczyszczających brzmienie gitary z tego, co dla niej typowe i co konstytuuje specyfikę wspomnianego instrumentu. A jednocześnie Fennesz gra na gitarze w sposób na tyle świadomy, czy wręcz afirmujący ten instrument, że słuchacz nie ma wątpliwości, iż obcuje z dźwiękami przez niego generowanymi. Po drugie, szczególnie intrygujące podejście do rytmu. Bo choć niektóre kompozycje Fennesza mocno orbitują w stronę ambientu i są wyrazem rezygnacji z czytelnych i wyrazistych struktur rytmicznych, to jednak muzyk nie porzuca całkowicie w swoich utworach myślenia o nich właśnie przez pryzmat rytmu. Nie robi tego jednak – jak choćby na pierwszej płycie – poprzez strukturyzowanie utworów typowym syntetycznym beatem. Na „Endless Summer” Fennesz porządkuje swoją muzykę rytmicznie, wykorzystując ten sam materiał dźwiękowy, który wypełnia pozostałe warstwy kompozycji: dźwięki gitary, zwielokrotnione płaszczyzny dronów i „zanieczyszczających” je zgrzytów czy z drugiej strony – czyste i przestrzenne połacie dźwięków. W rezultacie, choć muzyka zyskuje swoistą dyscyplinę rytmiczną, to jednak wymiar rytmiczny nie staje się dominującym. I wreszcie trzeci element ukonstytuowanego na „Endless Summer” stylu Fennesza – wielowarstwowość kompozycji, która skutkuje wewnętrzną różnorodnością oraz mocno angażującą słuchacza dramaturgią. Bezpośrednim skutkiem rzeczonej wielowarstwowości jest też swoista zgiełkliwość, rozdygotanie i polirytmia, które czynią z muzyki Fennesza bardzo unikalny wariant współczesnej muzyki miejskiej. Miejskiej w tym sensie, że szczególnie oddającej ducha i specyfikę miejskości w jej wymiarze dźwiękowym.
Wykrystalizowana na „Endless Summer” estetyka Christiana Fennesza znalazła kontynuację na dwóch kolejnych albumach: „Venice” (2004) i „Black Sea” (2008), obu wydanych dla wytwórni Touch. Być może jedyna, choć bardzo niuansowa (a tym samym dyskusyjna) różnica to nieco większy pierwiastek melancholii ujawniający się na pierwszej ze wspomnianych płyt. Obie jednak dziś określić możemy mianem definiujących – w sposób spójny i konsekwentny – Fenneszowski pomysł na muzykę elektroniczną. Jednocześnie jednak należy mocno podkreślić, że Fennesz, jako artysta bez wątpienia poszukujący raczej różnych form wyrazu niż jednolitego stylu, nie ogranicza się tylko do autorskich albumów, które byłyby formą reprodukowania wypracowanej wcześniej specyfiki kompozycyjnej i wykonawczej. Jest bowiem artystą szalenie aktywnym i to w konfiguracjach bardzo różnorodnych, przesuwając tym samym granice swojego muzycznego konceptu.
Z jednej strony, partnerem artystycznych poszukiwań Fennesza został Ryuichi Sakamato, czyli muzyk, który kojarzony jest przede wszystkim z nurtem muzyki neoklasycznej, ambientalnej i ilustracyjnej. Ich wspólne kompozycje i albumy to przykład udanego łączenia stylistyk bliskich każdemu z artystów, bez konieczności zawierania nie zawsze produktywnych kompromisów, a przy wspólnym wypracowaniu cennej wartości dodanej. Generalnie na albumach duetu to Fennesz „obsługuje” warstwę niepokoju i niejednoznaczności, Sakamoto zaś uspokaja i „zmiękcza” brzmienie zarejestrowanych nagrań. O wartości i potencjale każdego z muzyków świadczy jednak to, że ów podział ról nie zawsze jest tak jednoznaczny, a tym bardziej nie sposób go uznać za ostateczny. Jest w nim niejednokrotnie zawarty element niespodzianki i wzajemnego redefiniowania ról, które – uwzględniając biografie obu artystów – uznać by można za najbardziej oczywiste i narzucające się.
Z drugiej strony, Fennesz pokazuje swoje zgoła odmienne oblicze w projekcie Fenn O’Berg, który współtworzą z nim Jim O’Rourke i Peter Rehberg. W tym przypadku za słowo-klucz uznać należałoby termin „improwizacja”. Muzycy odchodzą od formuły kompozycyjnej, stawiając na eksperyment generowany poprzez wspólną interakcję. Dlatego też wśród nagranych przez trio płyt tak istotną rolę odgrywają rejestracje występów na żywo, które w najpełniejszym stopniu obrazują siłę muzyki tworzonej przez Fennesza, Rehberga i O’Rourke’a. Obok pierwiastka improwizacyjnego, a być może właśnie dzięki niemu, muzykę zespołu cechuje drapieżność, w której to najczęściej właśnie Fennesz jest czynnikiem uspokajającym i wprowadzającym element – oczywiście, specyficznie rozumianej – łagodności.
Jak w kontekście dotychczasowej twórczości Fennesza, zarówno solowej, jak i kooperacyjnej, ocenić najnowszy album będący powrotem do wiedeńskiej oficyny Mego (aktualnie Editions Mego)? Pewnym tropem interpretacyjnym jest już pierwsza kompozycja, dzięki której obcujemy z – można by rzec – klasycznym Fenneszem i jego melancholią podszytą elektronicznym niepokojem. To stosunkowo łagodne „przypomnienie się” artysty i jego poetyki. Na tyle łagodne, że wręcz nad wyraz lekkie i bezpretensjonalne. Repetytywny finał przypomina jednak, że mamy do czynienia z artystą, który ponad rzeczoną lekkość stawia przełamywanie schematu i jednolitej struktury kompozycji.
Druga kompozycja to raczej wściekła ucieczka od lekkości i melancholii. Podczas gdy w utworze otwierającym album motywem wiodącym jest melancholia, tak tutaj jest ona wprawdzie także obecna, ale już na drugim planie, jako tło dla dominujących zgrzytów i dźwięków przesterowanych, a tym samym raczej drażniących niż kojących. Ta formuła dźwiękowa nie irytuje jednak, lecz wciąga, szczególnie poprzez nieustającą grę z łagodnie nakreśloną drugą warstwą kompozycji.
Dalej na płycie pojawia się swoista klamra spinająca wątki z dwóch pierwszych kompozycji. „Liminality” rozpoczyna się od melancholijnej i nienachalnej gitarowej frazy, by w ciągu kolejnych 10 minut obfitować w wielość różnych tematów i poetyk. Szczególnie ciekawe jest w niniejszym utworze wzbogacenie elektroniczno-gitarowej gry Fennesza o partie bębnów Tony’ego Bucka z australijskiego tria jazzowego The Necks. Stanowią one przede wszystkim wsparcie dla rozgrywanej przez Fennesza i stopniowo narastającej dramaturgii utworu.
Spośród pozostałych kompozycji za szczególne istotny dla konstytuowania charakteru płyty uznać należy – z jednej strony – utwór „Sav”, którego początek przywodzi skojarzenia z najwcześniejszą twórczością Fennesza. Mamy tu do czynienia z muzyką będącą formą odwołania się artysty do jego najwcześniejszych nagrań cechujących się większą abstrakcyjnością i sterylnością niż późniejsze płyty Austriaka. Z drugiej zaś, „Paroles”, utwór będący chyba jednym z najpiękniejszych w całym dotychczasowym dorobku Fennesza. Ale jednocześnie artysta i tutaj nie broni zapalczywie owego piękna przed tym, co dla niejednego muzyka byłoby tylko błędem, zgrzytem i dźwiękowym brudem.
Czy – uwzględniając wszystko to, co powyżej – Fennesz kontynuuje swoją dotychczasową poetykę, czy raczej próbuje się od niej uwolnić, eksplorując zupełnie nowe dźwiękowe obszary? Wydaje się, że robiąc jedno i drugie, tak naprawdę nie czyni żadnego z tych podejść ostatecznym i jedynym kluczem do uchwycenia specyfiki nowej płyty. W ramach swojej wielowątkowej poetyki Austriak co rusz myli tropy, ucieka, rotuje pomysły, miesza różne formy. Staje się on w ten sposób jednym z tych artystów, którzy operując niezaskakującymi środkami wyrazu, rekonfigurują ich wzajemne kombinacje w sposób zapewniający świeżość i zaskakujący słuchacza. Jednocześnie to, że propozycja ta pozostaje nadal ożywcza i frapująca – pomimo tak wielu swoich ujawnień na płytach Austriaka – świadczy także o tym, iż autorski muzyczny koncept jest rzeczywiście i trwale fascynujący. „Bécs” jest tego doskonałym potwierdzeniem.
Christian Fennesz „Bécs”
Editions Mego
2014